Poważna muzyka

       Z pewnym zaciekawieniem przeczytałem napisany w 1943 r, a przetłumaczony na polski w 1945 r tekst J.A.Westrupa, znanego z monografii życia i twórczości Purcella, zatytułowany "Brytyjska muzyka."  Książeczkę tę, wydaną przez British Council z dedykacją dla "polskich przyjaciół", znalazłem całkiem przypadkowo wśród jakichś antykwarycznych okruchów, a dla sprzedających śmieci. Wydawałoby się, że podczas wojny nie myśli się o takich rzeczach, a jednak...

    "Muzyka ich, zarówno jak ich usposobienie, ma ton poważny", zauważa pewien pisarz siedemnastego wieku. W r 1714 pisze inny autor: "Anglicy wolą muzykę włoską od francuskiej; natomiast własne ich utwory obierają pośrednią drogę między powagą pierwszej a lekkomyślnością drugiej."  Sam Westrup zauważa, że angielscy kompozytorzy potrafią "olśnić poczuciem humoru", ale muzyka angielska ma często ton poważny jak "namiętnością dysząca "Dydona i Eneasz" Purcella", albo muzyka ludowa, która bywa nawet smętna. Trochę zaskakujące wydaje się to, że nie wspomina przy okazji o niezwykłej melancholii, a nawet depresyjnej monotonii pieśni i utworów instrumentalnych Dowlanda, czy Lawsa.  "Ktoś się wyraził, że niektóre z utworów, mających szczególny powab dla uszu angielskich słuchaczy, robią na zagranicznych krytykach wrażenie pewnej "samochwalczej zaściankowości." Być może jest to mniej uprzejmy sposób wyrażenia owej opinii, że muzyka angielska "ma ton poważny." Utartym jest powiedzenie, że Anglicy są flegmatyczni; wszelako zastosowanie tego epitetu do ich muzyki byłoby zbyt pochopnym uogólnieniem. Nie ma nic flegmatycznego w koncercie na skrzypce Elgara lub w symfoniach Baxa. Niewątpliwie znaczna część muzyki angielskiej nie wyraża żadnych gorących namiętności, nie płonie bynajmniej ogniem Dionizosa. Jest ona miła dla ucha, ale nie wzrusza nas do głębi." Trudno się z tą opinią nie zgodzić, chociaż autor zaledwie wspomina o Brittenie, największym z kompozytorów angielskich od czasów Purcella.  Wystarczy posłuchać jego dedykowanych Rostropowiczowi głęboko poruszających suit na wiolonczelę solo, aby mieć o muzyce angielskiej zdecydowanie lepsze wyobrażenie.  Trzecia z tych suit jest w swym wyrazie w najgłębszym tego słowa zanczeniu tragiczna. W 1943 r utwory te, podobnie jak inne równie wartościowe, jeszcze nie istniały.  Ian Curtis i Hannett nie stworzyliby takiego nastroju i brzmienia nawet gdyby dane im było dłuższe życie. 

     Może bardziej istotne jest inne spostrzeżenie autora tej uroczej broszurki. "W niektórych krajach centrum ruchu muzycznego jest opera - do tego stopnia, że muzykę samą można pod kątem opery rozpatrywać. W Anglii jednak opera była rzeczą sporadyczną i nawet do dziś dnia mamy tylko jedną stałą operę w całym kraju. Natomiast śpiew chóralny zajmował długi czas wybitne miejsce w życiu codziennym i zajmuje je jeszcze dotychczas. Nie mamy tu bynajmniej do czynienia z biernym tylko słuchaniem mistrzowskiego wykonania, ale z czynnym udziałem o szerokim zakroju. Trudno powiedzieć jak dawno sięga ta tradycja."  Wprawdzie Purcell komponował semi-opery, lament Dydony jest arcydziełem muzyki światowej,  a "naturalizowany Anglik" Handel skomponował przeszło 30 oper, ale ostatecznie jednak tradycja ta się na gruncie angielskim nie przyjęła.  

     Tekst ten pisał Westrup na długo przed pojawieniem się ruchu "historycznie poinformowanych" wykonań muzyki barokowej, co tłumaczy pewne budzące zdziwienie uwagi, jak choćby ta: "W istocie rzeczy zasługi Purcella leżą głównie w zakresie muzyki świeckiej, chociaż szerokiemu ogółowi znana jest tylko wiązka przemiłych piosenek wraz z jedną jedyną sonatą na dwoje skrzypiec, klawikord i bas. Zapaleni amatorzy natomiast odgrywają niejednokrotnie jego "Dydonę i Eneasza", miniaturową operę napisaną w pierwszym rzędzie dla szkół żeńskich."  W swej poświęconej Purcellowi monografii autor nie zgadza się  z poglądem o formalnej doskonałości tego utworu, a zdecydowanie wyżej ceni jego późniejsze dzieła jak niedokończoną "Indian Queen." Po tym jednak jak Robert King nagrał w latach dziewięćdziesiątych dla wytwórni "Hyperion"  komplet utworów religijnych Purcella nie można mieć już wątpliwości co do wyjątkowej wartości wielu z nich.  

     Ten, kto zna moje teksty "muzyczne", przyzwyczaił się może, że zawsze "schodzą" na tematy dość osobiste. Jak zauważył pewien sławny Anglik "kiedy rozmawiasz z marynarzem zawsze zweksluje rozmowę na morze." Muszę więc zauważyć, że moja obecna sytuacja życiowa nie należy do łatwych pod względem materialnym i psychicznym, dlatego obrałem sobie lżejszy temat, rezygnując z dokończenia rozpoczętych ostatnio nieco  bardziej refleksyjnych opowieści. Oddam się więc na chwilę z premedytacją niewinnym wspomnieniom. 

    Angielskich chórów katedralnych miałem okazję słuchać w Westminsterze i w zbombardowanej przez Niemców katedrze w Exeter, w której spędziłem cały dzień. Widziałem jak były w naturalny sposób wkomponowane w ich życie.  O tym jak żywa jest to tradycja może świadczyć fakt, że niektórzy późniejsi punkowcy śpiewali w takich chórach. W Londynie nie słuchałem zbyt wiele muzyki Purcella, którą już wtedy żywo się interesowałem, podobnie jak obrazami Vermeera. Pewnego wieczoru siedzieliśmy z B. na ławeczce niedaleko Kenwood House, kiedy podeszły do nas dwa liski, srebrzące się w księżycowej poświacie.  Byłem dość rozmarzony i gdy usłyszałem nagle znajomą mi muzykę zawołałem z zachwytem "O Purcell!"  Był to jakiś fragment orkiestrowy, ulotny i pełen wdzięku, dobiegający z rozpoczętego koncertu na wolnym powietrzu.  Nie przeczuwałem jeszcze wtedy, co miało się wydarzyć...Kiedy pod wpływem nagłego impulsu, a raczej lęku o życie, opuściłem B.  i wsiadłem w pierwszy autobus, który jechał do Polski, już po drodze rozczulałem się nad jej losem. A kiedy potem zadzwoniła usłyszałem w słuchwace lament Dydony z nieco zdartej już analogowej płyty i stało się dla mnie jasne, że nie mogę jej porzucić. Niemniej pewna doświadczona życiowo i mądra osoba, a przy okazji wybitny psychiatra (kobieta),  powiedziała mi wtedy "Jest pan mężczyzną i nie wolno panu doprowadzić swego życia do ruiny. Osoba o tak wyjątkowej wrażliwości i intelekcie jak pan ma obowiązek je rozwijać dla dobra społeczeństwa."  Nie dałem się jednak złapać w pułapkę tych słów, godną czytelniczki poematu Wergiliusza...

      Kiedyś, wiele lat później, w sklepie muzycznym przy operze pewien stary profesor matematyki pytał sprzedawcę o "Indian Queen" i bardzo się wzruszył, kiedy mu powiedziałem jakie są dwa najlepsze jej wykonania.  "To takie rzadkie. - powiedział -  Wszyscy znają Dydonę, jest chyba ze sto wykonań, a to takie piękne.  Chciałbym jeszcze przed śmiercią posłuchać!"  Nie wątpię, że niedługo potem umarł...Nie podzielam jednak obiekcji Westrupa w stosunku do "Dydony i Eneasza."  To, że opera ta, a właściwie raczej muzyczna tragedia, jest krótka i pozbawiona wielu wątków, nadaje jej szczególną kondensację.  Zgadzam się z nim jedynie, że sceny z wiedźmami i złymi mocami, szydzącymi z miłości nieszczęsnej samobójczyni są dość stereotypowe i przy słuchaniu często je pomijam.  Ale obecność elementu groteskowego sama w sobie nie przynosi utworowi ujmy. 

    Pierwszym utworem Purcella jakiego słuchałem we wczesnej młodości była popularna suita "Abdelazer." Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Purcell nie komponował suit orkiestrowych i że dopiero później sklecono je z instrumentalnych fragmentów jego muzyki incydentalnej i operowej (jego "maski" zawierały sporo muzyki instrumentalnej i w ogóle różniły się od tego, co dzisiaj nazywamy operą). Zapytałem więc znanego popularyzatora muzyki Jana Webera,  którego audycji słuchałem, a spotkałem przypadkowo, o te suity, a on z właściwą sobie życzliwiością odpowiedział "O ile wiem, chociaż mogę się mylić, Purcell nie pisał suit orkiestrowych, ale cieszę się, że pan go lubi." 

      

Komentarze

  1. Bardzo ciekawe omówienie twórczości angielskiej w temacie muzyka poważna, jak ja to nazywam i moim zdaniem wyczerpujące, bo żartując mogę śmiało powiedzieć, że wyczerpało również mnie. 😀 Przeczytałem je w całości i ze zrozumieniem, co mnie łatwo nie przychodzi, bo dla mnie muzyka poważna dzieli się na utwory które mi się podobają i te których nie jestem w stanie wysłuchać. I wszystko to bez podziału na państwa, okresy czy twórców. Bardzo często podobają mi się tylko części jakiś utworów, tak jak na przykład tylko niektóre arie, a żadnej całej opery nie jestem w stanie wysłuchać z przyjemnością. 🙂

    A co do życia, to moim zdaniem każdy człowiek może doprowadzić swoje życie do tego co mu się żywnie podoba i nie ma tu żadnego obowiązku. Oczywiście w miarę tego co życie samo przynosi i możliwości jakie w związku z tym posiada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te semi-opery, czy maski Purcella właściwie nie były operami i to mi się w nich najbardziej podoba. Podobnie jest z Orfeuszem Monteverdiego, który jest dramatem muzycznym, a nie operą. Nie jestem entuzjastą pełnych oper, chociaż czasem ich słucham, przede wszystkim barokowych. Oczywiście nie chcę wyczerpywać lekturą mych Czytelników. Ale dobrze jest czasem ponudzić.

      Wolność jest najważniejszym elementem satysfakcjonującego życia. Ale Pani Profesor miała nieco staroświeckie poczucie obowiązku. Opowiadała ni zresztą trochę o swoim życiu. Oczywiście wyolbrzymiła moje zalety.


      Usuń
    2. Nic nie przynudzałeś, to tylko moja niewielka wiedza w tym temacie, zmuszała mnie do wysiłku, aby szukać na boku pomocy w tym temacie o którym pisałeś i trochę mi przez to potrzeba było więcej czasu. Ale przeczytałem z ciekawością. 🙂

      Usuń
    3. Alma
      A to dopiero!:-D
      Nezumi jest taki, że wszystkie baby do niego lgna! Jak któraś jest w potrzebie - to do Nezuniego!;-)) Sama tak że dwa razy zrobiłam! Zatem czy to staroświeckość czy nudziarstwo to nie wiem. Ale osobowość Neumiego jest taka, że jednak przyciąga! :-D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty