Piejący kogut i żaba w studni

                      Już jest zbyt późno...

                                myślałam zasmucona,

                      lecz nagle pająk 

                                do szaty przyczepiony

                                   znów natchnął mnie nadzieją...  

                               

    Być taoistą to nie znaczy znać język chiński (jak wyjaśniał

mi student z Chin jest około czterdziestu języków chińskich. 

Oczywiście istnieje też język, w którym spisano taoistyczne

księgi).  Kiedy ktoś nazywa się taoistą, to nim nie jest.  

Być taoistą to być niewidzialnym, niezauważalnym dla świata

ludzi i czuć się cząstką natury.  Nie trzeba nawet znać pism 

Zhuangzi i Laozi.  Ten, kto uważa się za taoistę i ma ambicję 

odgrywania takiej roli wobec innych, może stać się kapłanem 

albo coachem pewnej idei, ale nigdy nie osiągnie naturalności 

ani prostoty.  


    Długo byłem uwięziony w uniwersyteckim Zakładzie estetyki,

czy może raczej do niego zesłany, ale ponieważ chodziło jedynie

o pozbawienie mnie wpływu na studentów, nie oczekiwano ode 

mnie, abym się estetyką zajmował.  Oczywiście wysłuchiwałem 

referatów i uczestniczyłem w dyskusjach, ale sam zajmowałem 

się filozofią wartości, dziedziną wiedzy znacznie ogólniejszą i 

"śmierć piękna" i inne podobne tematy interesowały mnie 

mniej.  

     Uważam, że sztuka współczesna wyczerpała swe możliwości 

wyrazu i jeśli nadal istnieje w niej coś godnego uwagi, to nie ma 

związku z żadną teorią estetyczną.  Artyści powinni tworzyć coś 

realnego a nie naginać swą twórczość do estetycznego 

czy anty-estetycznego programu, który po latach będzie można 

opatrzyć etykietką jakiegoś wygasłego lub wciąż żywego "izmu."  

     
       Ludziom inteligentnym wydaje się często, że wejście w 

świat kultury i inicjacja twórcza polega na posługiwaniu się 

językiem, którym mówią jej wybitni twórcy i koncentrowaniu 

się na tym, co ma świadczyć o tym, że jest się człowiekiem 

obeznanym i dobrze poinformowanym.   

   Oczywiście pewna wiedza jest konieczna, żeby mieć jakąś

orientację.  Ale uważa się ponadto, że trzeba naśladować 

ten język  i tworzyć sztuczną wrażliwość, która zastąpić ma

naturalną wrażliwość lub ukrywać jej brak.  Jednak nie

stanę się gęsią poprzez naśladowanie gęgania, ani wroną

poprzez naśladowanie krakania, ani poetą dlatego, że znam

wiersze Celana, ani filozofem, bo czytam Heideggera.  Może

to tylko świadczyć o tym, że mój gust jest w zgodzie z pewną

modą, ale nie ma w tym nic mojego własnego. To szczycenie

się z powodu cudzych zalet.  Ktoś znający chińską 

filozofię porównałby to z zachowaniem koguta, który głośno 

pieje, a sam do nieba nigdy nie wzleci, albo żaby z zapadłej 

studni, której zdaje się, że poznała bezmiar oceanu. 

     Co to znaczy umieć pisać, wiedzieć zawsze jak się dobrze 

pisze, albo umieć przeżywać, wiedzieć zawsze, co należy

czuć, myśleć, wiedzieć zawsze, że się dobrze myśli...Nie ma 

nic gorszego dla tego, kto się tego podejmuje, niż podobne 

zarozumialstwo.  To, co jest wyjątkowo piękne w wyrosłej z 

taoizmu poezji, albo w estetyzmie Japończyków, nie jest żadną 

uczonością, a tym mniej rutyną, chociaż stwarza jakąś

formę i jej reguły.

     Trzeba być przygotowanym na coś nieoczekiwanego. 

Ktoś np. powtarza - "Tao to droga",  bo tak gdzieś wyczytał, 

a jak mu powiedzieć, że cenna jest umiejętność poruszania się 

bezdrożem,  zacznie odczuwać lęk.  A przecież tao jest

swobodne w działaniu.  Nie zmienia to faktu, że tao to droga,

ale skłania być może do zastanowienia...

      

     Dr Wu (jak go na Zachodzie nazwano) zauważył kiedyś,

że Chińczyk jest w głębi duszy taoistą, a na zewnątrz 

postrzegany jest jako konfucjanista.  To piękna konstatacja,

której nie chcę tu bliżej komentować - zakłada ona istnienie

przeciwieństwa między kontemplacją a działaniem.  Ale

nie dotyczy ona bynajmniej, jak można by pomyśleć,  jedynie 

Chińczyków. Takich ludzi można spotkać w każdym miejscu 

świata. 

      Znałem takiego człowieka, który Chińczykiem nie był i 

zapewne wzdragałby się na podobne porównanie, ale łączył

w swej osobowości istotne cechy postawy taoistycznej  i 

konfucjańskiej, które jak wiadomo postrzegane są najczęściej 

jako przeciwieństwa.   Życie w świecie ludzi wymaga bowiem

spełniania obowiązków i odgrywania ról, a kontemplacja

jest tego zaprzeczeniem.

     Poznałem go najpierw jako profesora filozofii,

logika, który był pod każdym względem uosobieniem cnót

społecznych, osobą, która zawsze zachowywała się w sposób

życzliwy, stosowny i racjonalny.  Opanował do perfekcji

sztukę publicznego wypowiadania się, dyskutowania, a nawet

opuszczania zebrania w sposób nie wywołujący najmniejszej

konsternacji.  

       Sam też doświadczyłem różnych przejawów jego 

życzliwości. Chodziłem na wygłaszany przez niego wykład 

z teorii modeli, ale ponieważ pociąg z L. którym wracałem

nad ranem, po nocy spędzonej na dworcu, spóźniał się często,

szczególnie zimą, nie na wszystkich wykładach mogłem być 

obecny i profesor zgodził się, aby takie osoby zdawały egzamin

z podręcznika Ajdukiewicza.  Miałem ledwie tydzień na jego

opanowanie i stosunkowo proste pytania dotyczące teorii

prawdopodobieństwa wydawały mi się dość trudne.  Profesor

uprzejmie wysłuchał mych odpowiedzi i skonstatował: "To,

co pan mówił nie było całkiem bez sensu."  

     Oczywiście musiałem też przedtem zaliczyć dwuletni kurs 

logiki formalnej (tak zwane ćwiczenia) z inną osobą.  Później, 

już po skończeniu studiów, nasz kontakt wyglądał inaczej. 

Profesor dobrze oceniał mą filozoficzną twórczość i

przekonywał moich rodziców, że czeka mnie ogromna 

uniwersytecka kariera, której rzecz jasna

nigdy nie zrobiłem.  Po przeczytaniu mego pierwszego 

opublikowanego tekstu powiedział: "Bardzo mi się podoba

to, co pan napisał i przytoczył, ale może pan sobie pozwolić 

na więcej swobody.  Pana tekst jest zwięzły. Kultura logiczna 

nie musi się wyrażać w używaniu precyzyjnego języka tam, 

gdzie to nie jest w pełni możliwe." Również i w tym wypadku 

okazał się osobą niezwykle życzliwą, a jego rada była dla mnie 

cenna.  Stanowiła praktyczną ilustrację wyrażonej przez niego 

gdzie indziej myśli o roli metafory w filozofii.  

     Chociaż tak ceniono go za nienaganność i przyzwoitość 

postępowania i niewątpliwe budził respekt, pozostawał 

osobą skromną.  Bardzo pasuje do niego spostrzeżenie z 

"Dialogów konfucjańskich": Człowiek mądry widziany 

z daleka budzi naturalny szacunek i respekt, ale kiedy ktoś 

się do niego zbliża, okazuje się życzliwy i otwarty, jednak, 

gdyby chciał zbliżyć się do niego nadmiernie, powraca 

dystans. 

      Możliwość spędzenia z nim później dwukrotnie wakacji  

na jednej z podlaskich wsi sprawiła, że poznałem zupełnie

innego człowieka.  Nie był już istotą społeczną w niezwykłym

i wzorcowym tego słowa znaczeniu, ale człowiekiem

kontemplacji.  O wschodzie i o zachodzie słońca spotkać

go można było siedzącego na kamieniu w sadku. Uwielbiał

z żoną chodzić na długie spacery po lesie i łąkach.  A kiedyś,

jak wyznał (o czym już pisałem) powiedział nawet, że cieszy

go, że jego życie zostanie zapomniane.  Cała jego uwaga 

skoncentrowana była na pięknu świata, chociaż zajmował

się tam też pisaniem, chcąc wywiązać się z obowiązków

akademickich.  

     Był piękny sierpniowy wieczór, kiedy

zdobył się na to wyznanie. Z łąki słychać było muzykę 

koników polnych i świerszczy.  Ta myśl o zatraceniu się

życia w niepamięci, o której mówił z entuzjazmem, bardzo

mnie wtedy zaskoczyła. Była mi bowiem bardzo bliska. 

W środowisku akademickim byłem chyba jedyną osobą, 

która nie miała ambicji bycia kimś znanym i dziekan nazwał 

mnie publicznie "obcym z wyboru" (jak Thoreau i kilku 

innych podobnych samotników).  Ktoś wpływowy zebrał 

potem jego rozproszone po różnych czasopismach i wyrażone

przedtem jedynie w niewielkiej książeczce utwory, nie 

należące do zakresu jego badań logicznych i opublikował

(jeszcze za jego życia) w trzech tomach.  Na pierwszej stronie

egzemplarza jednego z nich Profesor podziękował mi za moją 

"piękną książkę."  

      Ale jeszcze bardziej ujęło mnie jego niezwykłe poczucie

humoru, kiedy podczas jakiegoś spaceru zażartował:

"Ja to jestem ten zły profesor filozofii, a Nezumi to wujaszek

Wania."  Nigdy nie słyszałem równie ciepłego żartu pod swoim

adresem.  Uważał, że mam ogromną łatwość pisania, której 

on sam nie ma i dopytywał się, czy ciągnę swą powieść.  

Szczególnie ujęło go, kiedy zauważył w mych utworach myśl 

o cudowności świata.  Przysiadałem się do niego czasem na

mniejszym kamieniu (ale nie w porach jego kontemplacji) 

jak w dawnych Indiach przysiadano się do duchowego mistrza, 

chociaż oczywiście nie starał się nim być.     

      Ale te trochę osobiste wspomnienia odciągają nieco

uwagę od rzeczy najistotniejszej - na zewnątrz był 

człowiekiem, którego rozumność i dobroć nietrudno było

zauważyć, ale w głębi duszy, nie porzucając owej racjonalności

i życzliwości czuł się cząstką ogromu natury, a jego żywiołem

nie była analiza, rozróżnianie (istota filozofii, jak mówił) a 

kontemplacja.  

     Miał odwagę głosić też pewien niełatwy do naśladowania

ideał moralny, jednak w sposób pozbawiony jakiejkolwiek 

represyjności.  Uważał nawet, że trzeba brać w obronę ofiary 

przemocy i zniewolenia, ale do tego nie jest konieczne

moralne osądzanie sprawców ich udręk - myśl bliska 

przekazowi ewangelicznemu, jeśli się oczywiście usunie z niego

wzmianki o ogniu piekielnym.  Ten ideał moralny 

samozatraty (przezwyciężenia egoizmu) i miłości (nieosądzania) 

znacznie wykraczał poza opozycję, o której tu mówię: taoizmu i 

konfucjanizmu, widoczną w jednym człowieku i godził niejako

ze sobą te dwa przeciwieństwa. 

     Czasem podczas owych spacerów zamyślał się nad czymś i 

robił "stójkę" jak Sokrates, a my pozostawialiśmy go daleko

w tyle.  Jego żona, biolog, nie pozwalała nam zbyt często 

rozmawiać o filozofii.  Mówiła na nas filozofy.  Chciała, żeby

odpoczywał, gotowała smaczne obiady z warzyw z ogrodu i 

lubiła rozmowy odległe od poważnych tematów.  Nie znaczy

to, że potrafiła uniknąć rozmów o życiu. Przeciwnie, to ona

powiedziała: "Miałam szczęście, że wyrosłam w rodzinie, 

w której doceniano poczucie wartości dziecka i rodzice

okazywali mi miłość.  Dzięki temu nie miałam nigdy kłopotu

w kontaktach z ludźmi.  Zawsze miałam silne poczucie 

własnej wartości.  Nie zawdzięczam tego sobie samej, ale

moim rodzicom. To jest wielkie szczęście!"   


     Słucham bardzo wiele muzyki, z którą jestem nadzwyczaj

oswojony.  Myślę, że potrafię się w nią wczuwać, ale,

powracając do wcześniej myśli, nie uczyni to ze mnie 

kompozytora ani jej wybitnego wykonawcy.  Nie mam w 

związku z tym poczucia, że jestem kimś lepszym od tego, 

kto jej nie zna,  choć chcę mieć o niej pewną wiedzę.

Nie jestem też muzykologiem ani historykiem muzyki.  

Mówiąc szczerze, mam sympatię dla kulturalnego

dyletantyzmu, o ile nie burzy go skłonność do 

zarozumialstwa.  


     Z pewnością Stara Poetka, z którą los mnie połączył

więzami przyjaźni, osoba mądra, ale prawie szalona, była

w większym stopniu niż ów Filozof i mój nauczyciel bliska 

temu, co wyrażał Zhuangzi.  Może dlatego, że była kobietą, 

a jak wiadomo Zhuangzi cenił bardziej to, co kobiece niż to, 

co męskie - ustępliwość niż siłę.  Jeszcze bardziej jest to 

widoczne u Laozi. Nie musiała też przyjmować na 

siebie jarzma obowiązków akademickich i chociaż głodna, 

była wolna żyjąc poza społecznym światem.  Tym, co go 

najbardziej pasjonowało, Filozof ów zajmował się niejako

amatorsko, nie mając z tego żadnej osobistej korzyści poza

wyrażaniem bliskich sobie intuicji dotyczących wartości 

życia.  

 

      Zhuangzi ujął mnie niegdyś wieloma swymi 

przenośniami i przypowieściami, a także swą 

niechęcią do robienia kariery.  Jakże daleki był od

europejskiej metafizyki i późniejszego sceptycyzmu i

pragmatyzmu.  Bardzo mi się też, wyznam nieco

przekornie, podoba jego przypowieść o pewnym władcy.

Ten widząc jałowość dyskusji, które służą

zwykle osobistemu wywyższeniu i ambicji, postanowił

karać śmiercią tych spośród uczonych, którzy nie mówią

prawdy, a wolą się ze sobą spierać lub odgrywać rolę

mistrzów.  I nagle cała jego akademia wyludniła się. 

      Tak to chyba było, o ile dobrze pamiętam...

 

      Nie ma obecnie wielu filozofów w środowiskach 

akademickich.  Są znawcy przedmiotu.  Obrabiają

zwykle dość wąskie poletko niezadowoleni, kiedy

ktoś na nie nieoczekiwanie wtargnie.  Można znać

się "na Platonie", "estetyce" czy "późnym Heideggerze",

albo nawet tylko na jednej z jego książek. Jest to  

wiedza tyleż użyteczna, co wiedza o mumiach egipskich

albo o piśmie klinowym.  Podejmowanie problemów

filozoficznych to coś innego niż oprowadzanie gawiedzi

po muzeum, czy wystawie sztuki współczesnej.  

     Ma to związek z czymś bardziej istotnym. W 

pierwszej książce jaką w życiu recenzowałem Erich

Fromm napisał, że uniwersytety nie są miejscem wolności

myśli, a raczej zniewolenia, ponieważ liczą się w nich

hierarchia, zależność, profity, złote litery tabliczek 

z tytułami naukowymi kierowników zakładów, czy

dziekanów.  Oczywiście nikt wtedy jeszcze nie bronił 

doktoratów "on line", ani nie wysilał się, żeby opisywać

w grantach fikcyjne projekty naukowe... 

      A osobiste ambicje?  Czy pisząc o Spinozie stałem

się nim, albo chociaż kimś w przybliżeniu wielkim?

I czy nie miał racji rabbi Zusja, kiedy powiedział,

że na Sądzie nie będą go pytać, czy był Spinozą, ale

czy był Zusją...


   

 

 

 

Komentarze

  1. tak dokladnie jest Nezumi -
    zostaje sie rozliczonym czy wykonało sie plan na tę inkarnację.
    Mam nadzieję, ze na piątkę wykonujesz plan swojej inkarnacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie taoizm i konfucjanizm nie są systemami. To mądrość i to wyrażona w sposób najczęściej metaforyczny. W przypadku Zhuangzi niemal poezja, która jest mi bardzo bliska. Można ją tylko uczynić przedmiotem kontemplacji. Konfucjanizm stał się systemem politycznym a taoizm zabrnął w zabobony. Ale to jest ich późniejsza historia. U tych wielkich myślicieli nie ma tego wszystkiego, a obcość, o której mówisz jest nieco iluzoryczna. Jesteśmy wszyscy ludźmi.
    Moje podejście do filozofii życia nigdy nie było naukowe w tym sensie, że nigdy nie było jedynie teoretyczne. Wiedza na temat filozofii nie przeszkadza mi w jej rozumieniu tak, jak wiedza na temat muzyki, a raczej mi pomaga. Tym bardziej nie przeszkadza mi w życiu. To, że bliska jest mi raczej filozofia rezygnacji niż jakaś inna nie znaczy, że czegoś nie pragnę i nie staram się tego zrealizować. Ale życie dla sukcesu czy kariery, to jak czasami piszesz, nie moja bajka, ponieważ pozbawiałoby mnie tej niewielkiej cząstki wolności, jaką dzięki kontemplacji życia i natury (a nie jedynie cudzych myśli) mam. Zawsze uważałem, że we wszelkiej wspólnocie człowiek powinien zachować odrębność. Moje podejście do życia nie było nigdy naukowe, raczej refleksyjne, filozoficzne. Do tej pory niektórzy znajomi uważają mnie raczej za poetę, co też jest nieporozumieniem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z pewnością, co zauważył już Hume, zajmowanie się filozofią powiększa melancholię. Dlatego sam starał się zajmować w życiu różnymi rzeczami. Ale miał w tym trochę szczęścia...To, że bliskie mi są jakieś wartości bardziej niż inne jest całkiem naturalne. Znajomość historii filozofii Zachodu i Wschodu, a także myśli współczesnej, podobnie jak kontakt ze studentami, pozwala mi widzieć własną postawę życiową jako jedna z wielu innych. Nie jest to całkiem bezużyteczne...Większość ludzi jakich znam ma wygórowane ambicje nie tyle rozumienia czy przeżywania życia, a ambicje materialne lub związane ze sprawowaniem władzy albo chęcią podobania się innym, od których ja jestem wolny. Oczywiście sukcesu życiowego nie osiągnąłem (przynajmniej w najbardziej potocznym rozumieniu), więc można pytać, co mi w tym przeszkodziło. Ale to nie jest kwestia samej wiedzy czy postawy wobec życia, ale "wypadkowa" charakteru i działań innych ludzi, a nawet zdarzeń losowych. O niszczeniu mojego życia przez innych i jego powodach nie chcę tu mówić, bo zaraz ktoś mi powie, że się nad sobą użalam, albo mam pretensje do świata, a to zdecydowanie nie mój przypadek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kilka pierwszych moich tekstów publikowałem w tygodnikach przychodząc do redakcji "z ulicy." Nikogo w nich nie znałem. I ukazywały się na pierwszych stronach gazet, ale czas był taki, że wyrzucono mnie z pracy i długo nie mogłem jej znaleźć w swoim zawodzie...Mój tekst o kulturze politycznej ukazał się na tle zdjęcia strajkujących robotników. Ale te emocje spoleczne mam już dawno poza sobą...
    Trudno mi natomiast komentować moje nieprzystosowanie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Chyba więcej było w nim dla innych ludzi i dla mnie dobrego niż złego...

    OdpowiedzUsuń
  6. ...Na pewno z większą trudnością. Ty sobie radzisz doskonale. 🙂 Nie mam nawet mieszkania, a najbliższa osoba odeszła ode mnie kiedy oboje nas wyrzucono z pracy. Miala do utrzymania małe dziecko. Za moją twórczość (pracę) nikt mi nie płaci i być może zakończę życie "na ulicy."(Oczywiście nie zmierzam się prostytuować, bo do tego akurat nigdy się nie nadawałem. Stąd część moich zawodowych i nie tylko, problemów). "Kiedy lękasz się, że znajdziesz się pod mostem, zawsze możesz z niego skoczyć."

    OdpowiedzUsuń
  7. Znajdowanie niszy, która nie okaże się studnią, wymaga kontaktów z ludźmi, a o te właśnie osobie odrzucanej czy nawet wykluczonej (popularne dzisiaj słowo) najtrudniej. W przypadku twórczości wymaga sprofilowania odbiorcy i ukierunkowania jej na niego. Ja się do tego nie nadaję. Wolę jednego dnia pisać opowieść, a innego wiersz, wspomnienie czy esej.

    OdpowiedzUsuń
  8. Kiedyś jakiś kinoman i czytelnik, miłośnik mrocznych wrażeń, zachwycił się moim opowiadaniem a potem w środku nocy napisal, że go zawiodłem, bo w zakończeniu horror zamieniłem w żart. Z jakichś powodów to akurat wydawało mi się słuszne...I nie zostanę klasykiem fantastyki🙂

    OdpowiedzUsuń
  9. Zaprawionym w boju wojownikiem Jesteś na pewno i zasługuje to na
    wyjątkowy szacunek 🙂

    OdpowiedzUsuń
  10. ...Ale walcząc o przeżycie nie można często (nie mam na myśli Ciebie) walczyć o coś innego, równie być może dla życia cennego. Ja z tego akurat nie zrezygnowałem, choć nie nazwałbym się wojownikiem, bo to wymaga bardziej elastyczności niż twardości.
    Może właśnie o to w tym systemie chodzi, żeby wyczerpywać siły w wale o przetrwanie...

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie wiem, czy zauważyłeś, że posługując się Twoją stylistyką, nie dałem się złamać...

    OdpowiedzUsuń
  12. Osoba, którą tu wspominam też niczego się w życiu nie dorobiła. Ale czy to powód, żeby odmawiać jej szacunku?

    OdpowiedzUsuń
  13. Ty Jesteś wolny od pracy najemnej, ale nie od rynku. Gdybyś nie toczył walki o to, żeby Twoje wytwory były wartościowe, zarobiłbyś dużo więcej...I tę Twoją walkę najbardziej cenię.

    OdpowiedzUsuń
  14. Mój znajomy, który lepiej niż ja zna mechanizmy rządzące środowiskami naukowymi, bo jest członkiem rozmaitych komisji, zauważył, że w PRL-u środowiska te buntowały się a nawet próbowały obalić system. A teraz cisza. Wszyscy walczą o przetrwanie i jak wyrwać kolegom pieniądze. Może nie jest to regułą wszędzie, bo np. sędziowie sprzeciwiają się różnym politycznym praktykom, ale im akurat powodzi się znacznie lepiej niż tzw. humanistom.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ale nie wiem, co Ty nazywasz dorobkiem. Czy temu Profesorowi chodziło o to, żeby mieć dorobek?
    Przecież z tego, co napisałem, wyraźnie widać, że nie. W moim poczuciu nie przynosi mu żadnej ujmy to, że nie zajmował się walką o przeżycie tylko czymś innym. A nawet oddał swoje mieszkanie innym. Fakt, że nie miał dzieci. A Stara Poetka? Wrażliwa i mądra robiła coś dla dorobku?...Nie opublikowała nigdy żadnego tekstu, bo nie weszła w środowisko. I co z tego, że nie żyła na odpowiednim poziomie? Czy kogoś tym obciążała?

    OdpowiedzUsuń
  16. A znam ludzi, którzy skorzystali z tego, że była mądra osobą...W moim poczuciu przeżyła życie znacznie lepiej niż inni.

    OdpowiedzUsuń
  17. Zadowolenie to nie jedyna miara wartości życia, chociaż hedoniści są tego zdania...Osoby, o których pisałem przy okazji dały coś innym ludziom, choć nie żyły w dobrobycie. W moim odczuciu całkiem iluzoryczne to jednak nie jest. Ja mam w stosunku do nich spore poczucie wdzięczności...

    OdpowiedzUsuń
  18. ...A nawet możliwość spotkania takich osób daje mi poczucie sensu życia.

    OdpowiedzUsuń
  19. Celem oczywiście nie jest...Ale gdyby każdy chciał tylko przeżyć to nie byłoby poezji i filozofii, ani pięknej muzyki. A zdaję się, że powoli zbliżamy się do takiego błogostanu.
    Mnie jacyś ludzie też okazywali wdzięczność za to, co robię i jaki dla nich byłem, choć tu akurat trudno takich znaleźć. Wolą mówić "Spierdalam stąd. "

    OdpowiedzUsuń
  20. Oczywiście nie Ty, czy Danek...

    OdpowiedzUsuń
  21. Do tego potrzebna jest kobieca subtelność...

    OdpowiedzUsuń
  22. Podpadniesz kobietom Nezumi :)

    OdpowiedzUsuń
  23. Ogromnie jest smutne czytac, gdy piszesz, ze teraz w Polsce jest walka o byt.
    piszesz:
    "Wszyscy walczą o przetrwanie i jak wyrwać kolegom pieniądze."
    To juz jest samo dno.
    Jestem wdzięczny Opatrzności, ze nie doświadczam zycia w Polsce.
    Piotra nieustanna wojownicza walka o byt tez nie jest dla mnie.
    Ja lubię stabilizację.
    W pracy wykonuje moje obowiązki.
    Nie musze nikomu udowadniac, ze jestem dobry,
    po prostu pracuje.
    Zadnej walki w pracy o byt.
    Nawet sobie nie wyobrażam jaki ludzie musza miec stres w Polsce gdy czytam reportaż z życia w kraju Twoj Nezumi czy Piotra.
    Tylko tyle.

    OdpowiedzUsuń
  24. Alma
    Aktualnie przebywam w Wenecji.
    Tej pod Biskupinem 😜
    Pozdrawiam serdecznie! 😀

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To diabła weneckiego pewnie nie spotkasz🙂 My również serdecznie Cię pozdrawiamy...

      Usuń
    2. Alma
      Oj spotkałam! 😀 Nawet na nim pływalam po Jeziorze Biskupinskim! ⛵😀 I przekonałam Pana, żeby jeszcze nas jako ostatnich wpuścił na wieżę w Kruszwicy - doprawdy, tam pilnie potrzebna deratyzacja!! Pełni gryzoni!!
      Archikatedra w Gnieźnie zrobiła na nas wrażenie. Najbardziej sarkofag świętego Wojciecha i widok z wieży. Na ryneczku zakłady rzemieślników. Cudnie! I są tam też króliki gnieźnieński do odszukania!
      PS: Bolesław Chrobry to przystojniak był.

      Usuń
    3. Alma
      Gopło zimne jak skurczybyk, co jednak nie przeszkadzało nam się w nim zamoczyc (mama w czolo się tylko popukala) -no bo jak - być i nie wlezc do Gopła??!!😂 A jako ono ma długą linię brzegowa- ze 60 kilometrów! Rusalki nie widziałam - ale cóż, nie jestem przystojnym mlodziencem a dziecię me jeszcze niepelnoletnie 😉
      Kupiłam tonę krówek gnieźnieńskich i zapas rogalikow swietomarcinskich. W Warszawie nigdy nie widziałam tak dużych...- pewnie te u nas to podróbki 😊

      Usuń
    4. Rusałki i tak pewnie się
      ru...sają. Ciekawe, że jeszcze się nie nagrzało...Krówki i rogaliki mogą być lepsze niż z Kongresówki. 🙂

      Usuń
    5. Alma
      Zmarzlakom, zmarzlakom.... Kto tu zmarzlak, jak Wy do term chadzacie!?!😂
      A pierwszego dnia to pizdziło u Was jak w kieleckiem! 😀
      Chciałam powiedzieć, że Brama Poznania jest super (w sluzie jest muzeum rzemieślników - Odziu, moje dziecię zafascynowane było fachem szewca i zegarmistrza - zmontowal zegarek! Przy okazji - w Biskupinie ulepil z gliny garnek 😉 Fontanna na placu Wolności super. A parking pod Placem Wolności to już mnie zachwycił!
      A Grzesiek w Biskupinie dlubal butem w ziemi i wydłubal pieciozlotowke!😀 Z czasów nowożytnych...😂

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty