Wesołe i smutne wspomnienia pewnego melomana
Niewiele słucham Czajkowskiego,
choć znałem kiedyś przemiłe osoby,
które uwielbiały jego balety i były
dumne,że mogły je oglądać w
warszawskiej operze. Może ze trzy
razy słyszałam "Jezioro łabędzie" z
Gergiewem, raz ze Slatkinem, raz
"Dziadka do orzechów" w jakimś
starym i ładnym wykonaniu Znam
piękną arię z "Eugeniusza Oniegina"
(jedną i to śpiewaną po niemiecku
przez Pregardiena), trzy ostatnie
symfonie z Bernsteinem, trochę
drobiazgów fortepianowych, które gra
Richter i utwory na wiolonczelę.
I oczywiście dowcip, że "Czajkowski
był homoseksualistą, ale nie za to
go cenimy." Złości mnie trochę
legenda o jego śmierci powtarzana
w trzech wersjach: że napił się
wody w restauracji i zachorował
na cholerę, że popełnił samobójstwo
i że został zamordowany. Jest mi to,
mówiąc szczerze, zupełnie obojętne,
choć zakończenie szóstej symfonii
wzrusza mnie. Ciekawe jest to, że
Czajkowski kompletnie nie znał się
na balecie, kiedy pisał swe tak
podziwiane i klasyczne dzisiaj
utwory.
Pora już chyba na anegdotę z
mego odchodzącego powoli życia.
Nie tak znowu dawno, bo jakieś
10 lat temu poznałem pewnego studenta,
zafascynowanego muzyką romantyczną.
Piliśmy razem dość dużo z jakimiś
kobietami, które sprowadzał do
towarzystwa i rozmawialiśmy oczywiście
o muzyce. Zerwałem z nim kontakt
dopiero, kiedy usiłował moją partnerkę
zaprosić na degustację wina (oczywiście
beze mnie). Był strasznym erotomanem,
ale uwielbiałem z nim rozmawiać, bo
muzykę przeżywał głęboko.
Jednym z tematów naszych sporów,
którym przysłuchiwały się owe młode
kobiety, był dramatyczny spór o to,
kto był większym kompozytorem Czajkowski,
czy Telemann. Mój młody przyjaciel
wywodził, że Telemann to pospolita
miernota. Pisał przecież muzykę do
kotleta. A Czajkowski to romantyk,
słowiańska dusza i tragiczny geniusz
melodyki. Student ów znał utwory
Telemanna mniej więcej tak, jak ja
znałem Czajkowskiego... ;-)
Dziewczyny, osuwające się już
pod stół przyznawały rację jemu,
albo mnie, a potem śpieszyły się, żeby
zwymiotować nadmiar alkoholu.
Tymczasem moja sława w tym
środowisku (w dużym stopniu
artystycznym) rosła, choć wbrew
oczekiwaniu przyjaciela, nie umówiłem
się z żadną z panienek (które nazywał
świniami).
W moim życiu był tylko jeden
donioślejszy spór. Pewien młody
człowiek, który później został profesorem
filozofii, spierał się ze mną przy paniach
o to, kto był większym zbrodniarzem
Stalin, jak uważał, czy Hitler, jak ja byłem
o tym przekonany.
Wczoraj wysłuchałem ostatniej symfonii
Czajkowskiego, tej, w której podobno już
nie zmaga się z losem, lecz mu poddaje w
oczekiwaniu na śmierć i ogarnął mnie nieco
smętny nastrój. Ale przypomniałem sobie te
nasze pijatyki z niejakim rozrzewnieniem.
A potem rozmowę z owym profesorem,
prowadzoną na trzeźwo. Wspomnienia te
szczerze mnie rozbawiły, ale niestety
przypomniałem sobie, że jeden z tych
moich przyjaciół zapił się chyba
na śmierć, a drugi zmarł niedawno na
chorobę nowotworową...A ja żyję i chyba
nigdy nie będę potrafił odpowiedzieć na
owe pytania, które zresztą nie ja stawiałem.
Nikt chyba niestety nie może uciec od
swego losu, ani wznieść się ponad los.
("Samotny człowiek ponad losem"
napisał ktoś pięknie o Spinozie, ale to
nie jest prawda).
A Telemann to naprawdę był majster i
niektóre jego utwory są cudownie piękne.
Komponował też mierne, podobnie
jak (z tego, co ostatnio czytałem ;-)
Czajkowski, który czasem "ocierał się
o kicz", ale bywał "wstrząsający." Z tą
może różnicą, że Telemann stał zawsze
na wysokości solidnego artystycznego
rzemiosła.
W czasach fonografii najpierw
poznano go jako twórcę muzyki
instrumentalnej, z osławioną "Tafelmusik"
i "Kwartetami paryskimi", a dopiero później
odkrywano jego muzykę wokalną i religijną
- pasje, oratoria i kantaty. W tej dziedzinie
nie dorównywał Bachowi. Podobnie jak
Bach, bardzo przeżył śmierć swej ukochanej
żony i niektóre jego kantaty są poruszające
i niemniej piękne od najlepszych
kantat lipskiego kantora (jak się o Bachu
zwykło mówić). Jednak wielu jego
utworom brakuje autentyzmu
egzystencjalnego przeżycia. Bach był
ludzki, ze skłonnością do ukazywania
ogromu cierpienia i zarazem ukojenia.
Telemann zatracił się w religijnym
optymizmie, który brzmi czasem sztucznie.
W utworze zatytułowanym "Śmierć Jezusa"
prawdziwie piękna jest jedynie uwertura,
bo nie ma w nim ani jednej smutnej, czy
melancholijnej arii. Jest to swoiste kuriozum.
Ale słucha się tej muzyki dobrze...
Bez tego rodzaju sporów, które
mogą wydawać się nieco absurdalne, nie
rozwijałaby się sztuka, ani filozofia.
Były czasem bardzo ożywione i np. boskiego
Platona przezywano Satonem, czyli
członkiem męskim. A jeśli chodzi o muzykę
to doniosły był kiedyś, jak wiadomo, spór
o wyższość muzyki włoskiej nad francuską,
w którym uczestniczył też Rousseau. Ale
nie chcę tym zamęczać łaskawego Czytelnika
(jak się kiedyś kulturalnie mówiło).
W Indiach też się mędrcy spierali, a
zwycięzca filozoficznej dysputy otrzymywał
w darze jakieś byki i powozy. Warto było
zatem ćwiczyć się w sofistyce...
Władza autorytarna nie dopuszcza
sporów. W muzyce epoki stalinowskiej
miał obowiązywać socrealizm, a oskarżany
o formalizm kompozytor mógł przypłacić
swą miłość do autentycznej twórczości
popadnięciem w niełaskę lub nawet
utratą życia. Szostakowicz, którego
oskarżono w pewnej gazecie o sianie
pesymizmu, uratował życie dopisując
do ponurej (a w istocie realistycznej)
symfonii radosne, pełne entuzjazmu
zakończenie...
Podobno trafił na sporządzoną
przez Stalina listę twórców, których
nie należy pozbawiać życia, co było
swoistą ochroną. Hitler też osobiście
chronił pewnego wagnerowskiego
śpiewaka, który miał żonę Żydówkę...
choć znałem kiedyś przemiłe osoby,
które uwielbiały jego balety i były
dumne,że mogły je oglądać w
warszawskiej operze. Może ze trzy
razy słyszałam "Jezioro łabędzie" z
Gergiewem, raz ze Slatkinem, raz
"Dziadka do orzechów" w jakimś
starym i ładnym wykonaniu Znam
piękną arię z "Eugeniusza Oniegina"
(jedną i to śpiewaną po niemiecku
przez Pregardiena), trzy ostatnie
symfonie z Bernsteinem, trochę
drobiazgów fortepianowych, które gra
Richter i utwory na wiolonczelę.
I oczywiście dowcip, że "Czajkowski
był homoseksualistą, ale nie za to
go cenimy." Złości mnie trochę
legenda o jego śmierci powtarzana
w trzech wersjach: że napił się
wody w restauracji i zachorował
na cholerę, że popełnił samobójstwo
i że został zamordowany. Jest mi to,
mówiąc szczerze, zupełnie obojętne,
choć zakończenie szóstej symfonii
wzrusza mnie. Ciekawe jest to, że
Czajkowski kompletnie nie znał się
na balecie, kiedy pisał swe tak
podziwiane i klasyczne dzisiaj
utwory.
Pora już chyba na anegdotę z
mego odchodzącego powoli życia.
Nie tak znowu dawno, bo jakieś
10 lat temu poznałem pewnego studenta,
zafascynowanego muzyką romantyczną.
Piliśmy razem dość dużo z jakimiś
kobietami, które sprowadzał do
towarzystwa i rozmawialiśmy oczywiście
o muzyce. Zerwałem z nim kontakt
dopiero, kiedy usiłował moją partnerkę
zaprosić na degustację wina (oczywiście
beze mnie). Był strasznym erotomanem,
ale uwielbiałem z nim rozmawiać, bo
muzykę przeżywał głęboko.
Jednym z tematów naszych sporów,
którym przysłuchiwały się owe młode
kobiety, był dramatyczny spór o to,
kto był większym kompozytorem Czajkowski,
czy Telemann. Mój młody przyjaciel
wywodził, że Telemann to pospolita
miernota. Pisał przecież muzykę do
kotleta. A Czajkowski to romantyk,
słowiańska dusza i tragiczny geniusz
melodyki. Student ów znał utwory
Telemanna mniej więcej tak, jak ja
znałem Czajkowskiego... ;-)
Dziewczyny, osuwające się już
pod stół przyznawały rację jemu,
albo mnie, a potem śpieszyły się, żeby
zwymiotować nadmiar alkoholu.
Tymczasem moja sława w tym
środowisku (w dużym stopniu
artystycznym) rosła, choć wbrew
oczekiwaniu przyjaciela, nie umówiłem
się z żadną z panienek (które nazywał
świniami).
W moim życiu był tylko jeden
donioślejszy spór. Pewien młody
człowiek, który później został profesorem
filozofii, spierał się ze mną przy paniach
o to, kto był większym zbrodniarzem
Stalin, jak uważał, czy Hitler, jak ja byłem
o tym przekonany.
Wczoraj wysłuchałem ostatniej symfonii
Czajkowskiego, tej, w której podobno już
nie zmaga się z losem, lecz mu poddaje w
oczekiwaniu na śmierć i ogarnął mnie nieco
smętny nastrój. Ale przypomniałem sobie te
nasze pijatyki z niejakim rozrzewnieniem.
A potem rozmowę z owym profesorem,
prowadzoną na trzeźwo. Wspomnienia te
szczerze mnie rozbawiły, ale niestety
przypomniałem sobie, że jeden z tych
moich przyjaciół zapił się chyba
na śmierć, a drugi zmarł niedawno na
chorobę nowotworową...A ja żyję i chyba
nigdy nie będę potrafił odpowiedzieć na
owe pytania, które zresztą nie ja stawiałem.
Nikt chyba niestety nie może uciec od
swego losu, ani wznieść się ponad los.
("Samotny człowiek ponad losem"
napisał ktoś pięknie o Spinozie, ale to
nie jest prawda).
A Telemann to naprawdę był majster i
niektóre jego utwory są cudownie piękne.
Komponował też mierne, podobnie
jak (z tego, co ostatnio czytałem ;-)
Czajkowski, który czasem "ocierał się
o kicz", ale bywał "wstrząsający." Z tą
może różnicą, że Telemann stał zawsze
na wysokości solidnego artystycznego
rzemiosła.
W czasach fonografii najpierw
poznano go jako twórcę muzyki
instrumentalnej, z osławioną "Tafelmusik"
i "Kwartetami paryskimi", a dopiero później
odkrywano jego muzykę wokalną i religijną
- pasje, oratoria i kantaty. W tej dziedzinie
nie dorównywał Bachowi. Podobnie jak
Bach, bardzo przeżył śmierć swej ukochanej
żony i niektóre jego kantaty są poruszające
i niemniej piękne od najlepszych
kantat lipskiego kantora (jak się o Bachu
zwykło mówić). Jednak wielu jego
utworom brakuje autentyzmu
egzystencjalnego przeżycia. Bach był
ludzki, ze skłonnością do ukazywania
ogromu cierpienia i zarazem ukojenia.
Telemann zatracił się w religijnym
optymizmie, który brzmi czasem sztucznie.
W utworze zatytułowanym "Śmierć Jezusa"
prawdziwie piękna jest jedynie uwertura,
bo nie ma w nim ani jednej smutnej, czy
melancholijnej arii. Jest to swoiste kuriozum.
Ale słucha się tej muzyki dobrze...
Bez tego rodzaju sporów, które
mogą wydawać się nieco absurdalne, nie
rozwijałaby się sztuka, ani filozofia.
Były czasem bardzo ożywione i np. boskiego
Platona przezywano Satonem, czyli
członkiem męskim. A jeśli chodzi o muzykę
to doniosły był kiedyś, jak wiadomo, spór
o wyższość muzyki włoskiej nad francuską,
w którym uczestniczył też Rousseau. Ale
nie chcę tym zamęczać łaskawego Czytelnika
(jak się kiedyś kulturalnie mówiło).
W Indiach też się mędrcy spierali, a
zwycięzca filozoficznej dysputy otrzymywał
w darze jakieś byki i powozy. Warto było
zatem ćwiczyć się w sofistyce...
Władza autorytarna nie dopuszcza
sporów. W muzyce epoki stalinowskiej
miał obowiązywać socrealizm, a oskarżany
o formalizm kompozytor mógł przypłacić
swą miłość do autentycznej twórczości
popadnięciem w niełaskę lub nawet
utratą życia. Szostakowicz, którego
oskarżono w pewnej gazecie o sianie
pesymizmu, uratował życie dopisując
do ponurej (a w istocie realistycznej)
symfonii radosne, pełne entuzjazmu
zakończenie...
Podobno trafił na sporządzoną
przez Stalina listę twórców, których
nie należy pozbawiać życia, co było
swoistą ochroną. Hitler też osobiście
chronił pewnego wagnerowskiego
śpiewaka, który miał żonę Żydówkę...
W czasach mojego dzieciństwa popularne było głośniki, zwane także kołchoźnikami.
OdpowiedzUsuńCo to był głośnik? Używając dzisiejszej termininologii było to - radio kablowe. Nie trzeba było nic stroić ani nastawiać, zawsze, bezbłędnie nadawał program Warszawa I (czasami przerywany komunikatami lokalnego radiowęzła).
5 razy w tygodniu, chyba o 17.00 nadawano godzinną audycję z życia Związku Radzieckiego - sygnal - pierwsze akordy I koncertu fortepianowego Czajkowskiego. Przyznam się, że tego początku nie mogłem się doczekać.
Na marginesie wyjaśnię, że radia nie opłacało się kupować. Po pierwsze było trochę drogie, po drugie - żadnego innego programu nie można było i tak odebrać, bo zagłuszali.
Zapomniałem wspomnieć o tym koncercie :-) Żona mojego brata uwielbiała go i wtedy go czasami słuchałem. Miałem może ze dwadzieścia lat...A kiedy ktoś mi mówi, że żyjemy w ciekawych czasach,
OdpowiedzUsuńto pamiętam o tym, że kiedyś były jeszcze ciekawsze...
Ludzie chyba najżywiej dyskutują kiedy wiedza i percepcja im nie przeszkadzają ;-)
OdpowiedzUsuń