O pewnej platonicznej miłości

     Brzydka pogoda bywa niezdrowa dla ciała, ale zdrowa dla niespokojnego ducha młodego człowieka. W liceum przydarzyła mi się śmieszna historia.  Nie chcę nikogo zanudzać jej szczegółami, więc opowiem ją krótko, rezygnując z wszelkich ozdobników, niemal tak, jak sam Pan Bóg ją stworzył. Któregoś zimowego wieczoru zadzwonił telefon i mama ze zdziwieniem podała mi słuchawkę.  Zadzwoniła koleżanka i spytała, czy poszedłbym z nią teraz na spacer do Łazienek. Chociaż chodziliśmy do tej samej klasy nigdy przedtem nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek na nią spojrzałem. Oboje pogrążeni byliśmy we mgle nieco chorobliwej melancholii.  Z upodobaniem słuchałem wtedy jesiennej i mglistej sonaty fletowej późnego Bacha z "Musikalisches Opfer".  Czysta metafizyka...

      - Chętnie bym poszedł, ale jest już ciemno i pada śnieg, a ja jestem chory...Mam wysoką temperaturę. To chyba zapalenie płuc. - powiedziałem.

      - Musisz koniecznie przyjść. To jest bardzo ważne! Ja też jestem chora i niedługo umrę.  Będę czekała przed bramą o ósmej. -

       Mama próbowała mnie zatrzymać, ale pobiegłem. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wygląda ta Ania.  Czekała w umówionym miejscu, ale padał już deszcz, a w dodatku za chwilę mieli zamknąć park.  Ruszyliśmy jednak w mrok trzęsąc się nieco z zimna.  Sprawiała wrażenie osoby delikatnej, a w świetle latarni widziałem jej twarz.  Nagle wyznała mi uczucie i powiedziała, że nikt w klasie nie może się dowiedzieć  o tym, co nas łączy i dlatego nie będziemy tam ze sobą rozmawiać.  Zgodziłem się na to, przecież jej nie znałem, a w końcu i tak mieliśmy niedługo umrzeć.  Spacerowaliśmy dość długo opowiadając sobie niestworzone rzeczy, aż zapytałem, czy nie pomóc jej nieść torbę, która wydawała się dość ciężka.

      - Ach, nie!  Musimy na chwilę usiąść. Chcę ci coś pokazać.  - 

     I usiedliśmy razem na mokrej ławce.  Ania prawie przylgnęła do mnie i wyjęła z torby swój skarb, kładąc go na kolanach, obleczonych w przemoczoną sukienkę.  Był to opasły tom medycyny sądowej. Od dzieciństwa fascynowała ją zbrodnia.  Pokazywała mi roztrzaskane czaszki i ciała, na których widoczne były plamy opadowe. Była bardzo podekscytowana. 

      - Mnie też interesuje zbrodnia, ale niekoniecznie od takiej fizycznej strony. - zauważyłem.

     - Fizyczna strona jest bardzo istotna w kryminologii.  Bez niej nie zrozumiesz mechanizmu. - 

      Bałem się, że jeszcze bardziej się przeziębi i z niepokojem patrzyłem na jej szyję ledwie przesłoniętą cieniutkim szaliczkiem. 

      - A nie boisz się, że mógłbym cię zamordować. - zażartowałem. 

      - Chętnie umarłabym z miłości. - 

      Rozstaliśmy się. Na szczęście nie musieliśmy przechodzić przez wysokie ogrodzenie, jak to się zdarzało podczas eskapad z przyjacielem. Mijaliśmy się na szkolnym korytarzu i nikt o niczym nie wiedział. Dopiero po kilku miesiącach, po powrocie z wywiadówki, Mama powiedziała, że rozmawiała z matką Ani, która cieszy się, że jej córka mnie poznała i że jesteśmy sobą tak mocno zainteresowani. 

      - Pani syn jest taki wrażliwy... - 

      Siedziałem wtedy w klasie w jednej ławce, oczywiście za jej zachętą, z Marzenką, uroczą blondyneczką o dziecięcym, naiwnym wyrazie twarzy.  Wyglądała prawie jak Giulietta Masina. Tak mi się podobała, że podciągnąłem się z matematyki, żeby się przed nią nie kompromitować.  Ale Marzenka była zakochana w innej, bardziej ode mnie męskiej koleżance z klasy, która obejmowała ją i łaskotała na korytarzu. Ania przechodząc obok rzucała mi spojrzenie niemal tak czułe jak to, z jakim wpatrywała się w plamy opadowe.  Czasem było nawet bardziej czułe. Może czuła, że jestem potencjalnym samobójcą i nie chciała mnie stracić, chociaż jako poeta powinienem oczywiście to zrobić, chcąc być ze sobą w zgodzie..."Nie ważne jak długo żyjemy, ale czy dobrze."  Tęskniłem trochę za nią, ale nie spotkaliśmy się już więcej - wystarczała nam ta delikatna nić porozumienia, jaka nas połączyła. Kilka lat później w Kazimierzu nad Wisłą byłem o krok od zakończenia życia, ale przypłaciłem całą rzecz jedynie wielotygodniowym krwotokiem.  Nie chcę nawet myśleć jak wyglądałoby moje ciało po wyłowieniu z wody.  Być może Ania popatrzyłaby na nie z taką samą czułością. 

    Jak złudne są jednak podobne wieczyste tajemnice. Nie wiem, jak to się stało, ale po trzydziestu latach przy piwie kolega przypomniał mi Anię, jakby dla wszystkich było oczywiste, że coś nas łączy. Powiedział chyba nawet "Twoja Ania."  Ja oczywiście nie wiedziałem nic o jej dalszym losie. Podobno skończyła kryminalistykę i zajęła się poważnie tą dziedziną wiedzy. W mojej klasie zresztą było wielu przyszłych prawników.  Jeden z nich, miły i układny, został nawet prorektorem uniwersytetu. A dziewczyna Marzenki mieszkała potem nad moją mamą, z dwojgiem dzieci.  Czasem ją spotykałem na schodach i mówiłem jej "Dzień dobry", ale nie odpowiadała. Marzenkę też widziałem później z wózeczkiem, co mnie trochę rozczuliło. Gdybym teraz spotkał Anię, zapytałbym pewnie, czy uważa, że zabicie siebie jest zabójstwem, jak jeszcze nie tak dawno uważano i czy bardzo za mną tęskniła...Tyle chciałem napisać - cała reszta to już tylko dość wesołe wspomnienia.

     Była to druga moja platoniczna miłość.  Kiedy nie zdałem egzaminu do liceum w Warszawie, przez rok chodziłem do najlepszego liceum w Radomiu, a potem przyjęto mnie już do warszawskiego, chociaż powtarzałem klasę.  Radomskie liceum mieściło się w budynku dawnego klasztoru, były w nim mroczne korytarze z gablotami zdjęć absolwentów jakiejś szkoły, chyba handlowej, która istniała tam po zamknięciu klasztoru przez władze rosyjskie. Miałem szczęście,  ponieważ chodziłem do jedynej klasy koedukacyjnej, ale nie chcę pisać, co się zdarzało czasem w tych korytarzach.  Niestety, dyrektor szkoły, człowiek nazbyt wrażliwy, który okazał mi wielką dobroć, utopił się (odebrał sobie życie) niedługo po moim wyjeździe.  Z tego pobytu pamiętam tak wiele, że mógłbym snuć tu długie wspomnienia, ale napiszę tylko o tym, że klasowa piękność, blondyna w sukience mini, którą koledzy podpatrywali podczas lekcji, nazywała się Stajniak, a klasowy gamoń, grubas, z którym siedziałem w ostatniej ławce, osioł kompletny, nazywał się Mosiołek.  Koledzy byli różni, niektórzy wąchali klej, ale szanowali mnie od czasu, kiedy młody polonista, którego się panicznie bali, odczytał mój niedawno publikowany wiersz i powiedział niskim głosem: "Wy tego nigdy nie zrozumiecie, wy Mroczki!"  Jednak i o tym chcę tu napisać, był tam też cicha i skromna dziewczyna, brunetka o przystrzyżonych dość krótko włosach, do której może raz się jakoś odezwałem, ale pozostała w mojej pamięci.  Po pięciu latach dostałem od niej list z wyznaniem, że bardzo mnie kocha i tęskni.  Pamiętam, że odpowiedziałem jej jakoś strasznie dziecinnie i głupio, udając kogoś, kim nie byłem.  List od niej nie wpadł w ręce ojca, który kontrolował mą korespondencję po moim poetyckim debiucie, kiedy otrzymałem kilkadziesiąt listów od kobiet pragnących poznać poetę.  22 letnia "staruszka", polonistka, zapraszała mnie na miesiąc do swojego domu w Sandomierzu, córka profesora z Wrocławia, spotkała się ze mną w Świnoujściu, ale na spacerze nad morzem jej nie pocałowałem i nie chciałem, żeby mnie przedstawiła rodzicom. Mimo to pisała do mnie później przez lata.  Brygida spod Białego Stoku napisała, że "uwielbia Murzynów i poezję" i chciała koniecznie się ze mną umówić, ale jej napisałem, że nie każdy jak Puszkin łączy w sobie te dwie zalety.  Ojciec wyłowił z tej korespondencji list w różowej kopercie i potem przestrzegł mnie przed kontaktowaniem się z "takimi kobietami."  Jedna z moich czytelniczek z Gdyni pojawiła się na moim dyżurze w IF po kilkudziesięciu latach i powiedziała, że pierwsze spotkanie ze mną (przyjechała wtedy specjalnie, żeby się ze mną spotkać w jakiejś kawiarni), zmieniło kiedyś całe jej życie i że chociaż ma męża, jest mi nieskończenie wdzięczna i uważa za  najbliższą osobę.  Sama też uważała się za poetkę i debiutowała w tym samym czasopiśmie.  W kontaktach z innymi była niezwykle pewna siebie, a wobec mnie jakoś bardzo uległa, jakby mój nieśmiały narcyzm wywierał na niej niezwykle pozytywne wrażenie. Do tej pory nie potrafię tego zrozumieć.  Ale ta dziewczyna z Radomia do dziś mnie czasem niepokoi...Wydaje mi się, że też ją w jakiś sposób kochałem, choć to pewnie czysta iluzja. Może "tak jednak i jest",  jak pisała niegdyś Safona, że w człowieku najbardziej kochamy nie urodę a dobroć. (Chociaż tej mojej ukochanej z Radomia jej nie brakowało).

     Z Ojcem nie miałem łatwego życia. Kiedy w wieku szesnastu lat zostałem sekretarzem pewnej warszawskiej grupy poetyckiej i  zadzwoniła do mnie sporo ode mnie starsza pani psycholog, poetka badająca psychikę młodych poetów, ojciec mój wyrwał mi z ręki słuchawkę telefoniczną i oskarżył ją o pedofilię.  I tak się zakończył mój "romans" ze środowiskiem literackim, w którym po pijaku nazywano mnie inkarnacją Rimbauda i Słowackiego :-D   Nie muszę chyba dodawać, że jego zarzut był całkiem bezpodstawny.  W  tekście kwestionariusza badania dla młodych poetów było pytanie: Czy chciałeś kiedyś zamordować własną matkę?  Z wrodzonej przekory napisałem dla żartu, że oczywiście.  Bardzo ją to zainteresowało i przychylnie usposobiło. Edyp zabiłby raczej ojca. :-D  Była to urocza mitomanka, która swą twórczość dzieliła na okres "przed traumą" i po niej.  Jej późniejszy mąż bardzo cenił moje utwory...i to, że nie znalazłem się w jej łóżku.  Grupa poetycka spotykała się w Pałacu Kultury, w kawiarni "Poziomka" i w mieszkaniach prywatnych, pijąc i przygotowując Almanach.  Siedzieliśmy czasem na podłodze w mieszkaniu pozbawionym mebli na ulicy Nowolipie i dyskutowaliśmy do białego rana nad sensem twórczości.  A kiedy pojawiała się możliwość druku, wszyscy nagle przypominali sobie, że muszą szybko coś napisać.  Ja jeden niczego nie opublikowałem - z czego jestem dumny.  :-)     

         


 


    

      

Komentarze

  1. Może zbyt lekki tekst. Szczególnie w drugiej części. Trochę już sobie pofolgowalem.😀 Ale i w pierwszej, z której można by zrobić opowiadanie, atmosfera nie zagęszcza się i jest trochę za dużo dopowiedzeń, przez co zanika trochę cudownie chrobliwa i absurdalna aura tego spotkania i uczucia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Alma
    Po przeczytaniu tego opowiadania sądzę, że moje randki są raczej prozaiczne...😄

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty