Corelli - niemuzycznie...

    


    Nie muszę chyba nikogo zapewniać, że moje życie jest nie 

bardziej interesujące niż życie jakiegokolwiek innego człowieka. 

Rzadko piszę tu o moim praktycznym życiu i to przeważnie w 

komentarzach, albo dość ogólnikowo, nawet wtedy, kiedy jestem 

w nieustającej opresji.  Ale jest też w nim coś wprawdzie bez 

praktycznego znaczenia, ale co do niego jednak należy i co jest 

dla mnie na tyle istotne, że chciałbym czasem ocalić jakieś 

tego okruchy, czy odblaski i cienie, które nadają mu koloryt 

i nastrój, choć nie należą do jego esencji. 

      

      Rankiem, kiedy nie muszę nigdzie wyjść z domu, zjawia się u 

mnie Muzyka. Kilka dni temu słuchałem koncertów Corellego, które 

od wczesnej młodości bardzo lubię. "Concerti Grossi", op. 6 Corellego 

słusznie są uważane za dzieło wyjątkowe i w popularnym angielskim 

słowniku muzycznym wspomina się o tym, że odegrały w dziejach 

muzyki większą rolę niż jego sonaty skrzypcowe i trio sonaty. Ale 

słownik jest lakoniczny, a przeżycia związane z muzyką nie są...

szczególnie wtedy, kiedy towarzyszy nam przez lata. 

     Concerti Grossi były jako forma muzyczna, jak wiadomo, 

szczególnie popularne w Anglii, choć przed Haendlem komponowali 

je na ogół i publikowali tam Włosi. Geminiani np. sonaty skrzypcowe 

Corellego (op.5, ze słynną "Folią") przerobił na Concerti Grossi. To 

piękne utwory, ale pozbawione aury tej cudownej świeżości, wdzięku i 

radości, jaką mają koncerty Corellego. Ja oczywiście najbardziej lubię 

i podziwiam dwa jego minorowe utwory w tonacjach c-moll i g-moll, 

trzeci i ósmy. Ten drugi znany jest jako koncert Bożonarodzeniowy 

i kończy się pogodnym Pastorale. Jest jedną z pereł barokowej muzyki 

instrumentalnej i wykonywany jest często w oryginalnym brzmieniu i w 

transkrypcjach. 

      Koncert c- moll jest mniej popularny, a równie piękny. W starym 

nagraniu zespołu "I Musici" z 1966 r, którego słuchałem,oba te koncerty 

mają gęste i nieco "romantyczne" brzmienie - są melodyjne i nastrojowe. 

Wiąże się to także z dużą obsadą instrumentalną. Z wyjątkiem jednego 

nagrania, zresztą znakomitego, Chiary Banchini i jej "Ensemble 415", 

w którym uczestniczyło 40 muzyków, wszystkie znane mi tzw. historycznie 

poinformowane wykonania tych koncertów odbywały się w niewielkich, 

kameralnych składach, choć sam Corelli miał do dyspozycji wielu 

muzyków. W tych bardziej współczesnych wykonaniach na instrumentach 

z epoki tempa są na ogół szybsze, a piękna melodia czasem mniej istotna 

od rytmu i geometrycznej struktury dzieła. W moim poczuciu jest to 

kwestia bardziej muzycznej estetyki niż autentyzmu wykonania. Mnie 

bliższa jest ta współczesna estetyka, ale słuchając takich starszych i 

mistrzowskich nagrań widać też, ile się na niej traci...Ponieważ piszę to 

na skasowanym przystanku tramwajowym a w dodatku jest bardzo 

zimno i przed chwilą dwie urocze dziewczynki chciały mi uświadomić, 

że tramwaje już tędy nie jeżdżą, muszę więc chwilowo kończyć i nie 

wymienię już współczesnych nagrań, które najbardziej mi się podobają, 

a zacząłbym zapewne od Trevora Pinnocka i "English Concert", 

kończąc na Amandinie Beyer i "Gli Incogniti"...

      

     Smutna historia. Kilka la temu poznałem w necie pewną Japonkę, 

brzydką jak połowa nieszczęścia (jak mówiła czasem moja mama), z 

wydatnymi zębami i nieco "gryzoniowatą" twarzą. Ale zachwycił mnie 

jej dziecięcy, słodki i naiwny psychiczny wyraz i jakieś głębokie, 

duchowe ciepło i żywotność a także euforyczny niemal optymizm. 

Fotografowała się zwykle, z dość podobnym do siebie uroczym 

pieskiem i ze swym życiowym partnerem, sympatycznie wyglądającym, 

rachitycznym poetą, który mógł pochodzić ze Stanów (Zjednoczonych 

Ameryki Północnej)...Ale obaj nagle umarli i snuła już potem tylko 

o nich wspomnienia.  

     Niedługo potem zmarł jej pozbawiony jednej nogi ojciec, którego 

podtrzymywała na duchu. Było Jej zapewne bardzo ciężko, w życiu, 

w pracy zawodowej i z nieodwzajemnioną  miłością do muzyki (grała 

na fortepianie), ale nie poddała się. Została Jej jeszcze matka. 

Publikowała radosne, roztańczone zdjęcia z nią...Ale kilka miesięcy 

temu nagle znikła. I obawiam się, że jej staruszka matka, a może 

i ona sama, nie żyje. 

    Bardzo ją lubiłem, a jej podobały się moje zdjęcia, ale tylko te 

jasne w barwach i pogodne z ogrodów, których też zamieszczałem

sporo. Robiła jakieś cudeńka z włóczki, ciepłe jak ona sama. Choć 

nie wymieniliśmy prawie ze sobą słów, budziła we mnie nadzwyczajną 

czułość, może ze względu na miłość, jaką darzyła najbliższe sobie 

osoby i ufność wobec życia, i jakąś wyczuwalną naiwną dobroć...

Wciąż jestem na przystanku. 

      Ale zmyślę teraz coś szczerze o sobie, niemal jak wielki Goethe

(choć nie mam urojeń wielkościowych) w "Z mojego życia. Zmyślenie

i prawda", wspomnieniach, które tak lubię ze względu na jego kult

filozofii Spinozy. Jak pisał, otworzyła mu szeroką perspektywę na 

świat materii i ducha i nieskończenie uspokajała. 😀  Goethe, według 

wybitnego estetyka i historyka filozofii Tatarkiewicza, stworzył 

niejako nowożytną koncepcję szczęścia, rozumiejąc przez nie 

zadowolenie z życia wziętego w całości. Było to szczęście w znaczeniu

psychologicznym i subiektywnym, ale w jakiś sposób, po dokonaniu

przez osobę bilansu własnego życia, trwałe, podobnie jak grecka

eudajmonia (która jednak była pojęciem filozoficznym i obiektywnym).  

     Pracując w Zakładzie Estetyki siadywałem często

w okazałym, ale niezbyt estetycznym, staroświeckim i mocno 

przykurzonym fotelu, na którym autor książki "O szczęściu" wcześniej 

siadywał, ale na pytanie, co jest w życiu najważniejsze i czyni człowieka 

szczęśliwym, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Mam pewne swoje poczucia 

i przypuszczenia i może kiedyś porozmawiam o nich na leśnej ścieżce z 

jakimś przyjacielem. (Estetyka nigdy mnie nie pasjonowała, ale była 

częścią filozofii wartości, którą się zajmowałem).

    Nie jestem człowiekiem sukcesu. Mój ojciec w obecności swych gości, 

nazwał nie tak dawno moje życie wyjątkowo tragicznym i nieszczęśliwym, 

co trochę mnie zabolało, ale gdybym je porównał z życiem Schuberta 

na przykład, albo nawet Pascala, to mogłoby się ono wydawać szczęśliwe. 

Z pewnych przejawów mojego życia i charakteru, czy tzw. osobowości 

jestem zadowolony, ale nie mógłbym tego powiedzieć o całości mojego 

życia.     

      Może dlatego, chociaż młodzi ludzie często oczekiwali ode mnie 

jakichś rad, nigdy ich nie pouczałem. Gdyby miarą postawy wobec 

życia był stoicyzm, to moje życie należałoby uznać za niezbyt udane 

- nigdy nie byłem całkiem beznamiętny i nie wiem, jak często 

odnosiłem zwycięstwo nad samym sobą. Czuję czasem głęboki 

smutek, a nawet lęk, choć z usposobienia jestem raczej pogodnym 

melancholikiem.

     Niechęć do jakiegokolwiek wywyższania się i robienia kariery 

sprawiała, że młodzi ludzie często lgnęli do mnie, bo tylko ja mogłem 

wysłuchać ich zwierzeń i samą swą obecnością podnieść ich na duchu. 

Nigdy bowiem nie mówiłem osobie w depresji, albo w tzw. traumie, żeby 

się uśmiechnęła i "wzięła w garść", ani jej nie strofowałem i po jakimś 

czasie zwykle dochodzili do siebie. Zawsze też miałem dla nich dużo 

czasu i bywało, że kiedy mnie o to prosili, zostawałem z nimi na całe 

dnie, a czasem też towarzyszyłem im w nocy, ratując przed samobójczym 

zatraceniem. Za to Uniwersytet mi nie płacił.  Moje seminarium było

na tyle dla nich interesujące, że nawet kiedy w jednym roku 

kończyło się w późnych godzinach wieczornych, woleli czasem po zajęciach 

rozmawiać ze mną niż pójść na piwo.  ;-)

     Myślę, że za ten rodzaj szczerości a może nawet pokory niektórzy

cenili też Ciorana.  Kiedy ktoś chciał popełnić samobójstwo mówił, 

że to wielka idea, być może największa ze wszystkich - proszę bardzo 

uwolnij się!...Ale drugiego życia już nie będziesz miał, więc chwilę z 

tym poczekaj!  Ja to zawsze robiłem delikatniej, w sposób bardziej

zgodny z moim usposobieniem, sugerując  to raczej, niż mówiąc

wprost. Po dniu, który wydaje się końcem wszystkiego,

jest inny dzień.  Jak mawiał Kohelet "Bóg stworzył ten i tamten

dzień, aby człowiek nie mógł dojść, co będzie jutro." ;-)  

Zastanawiam się czasem, czy nie jest to jakaś Boża przewrotność,

ale nieprzewidywalność losu uwalnia od rutyny.  

     Cioran uwielbiał paradoksy i poklask, więc trudno byłoby go 

uznać za samotnika. Zresztą nie uważał się za filozofa. Jakaś stara 

kobieta opowiedziała mu w rozpaczy o swoim życiu, dodając, 

"Ale nic nie można na to poradzić!" i to była najbardziej odkrywcza 

myśl jaką usłyszał, rodzaj oświecenia. W środku bezsennych nocy 

często płakał, przed samobójstwem ratował się pisaniem, a afirmację 

życia uważał za wyjątkową hipokryzję. 

     Pewien mój były przyjaciel, jak wielu, uważa tego aforystę 

za mędrca i powtarza za nim, że pragnie już tylko "doczołgać się do 

kresu życia." Na mój widok wpadł kiedyś w ogromną egzaltację, 

mówiąc, że tylko jeszcze ja - poeta,  mu pozostałem, ale kiedy pod 

koniec rozmowy (na przystanku, na którym przypadkiem po 

latach się spotkaliśmy) powiedziałem mu, że jego życie się  n i e  

kończy, obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem i zniknął w otchłani 

metra. A przecież nikt tak jak On nie używał życia.

   W młodości nazywał mnie anachoretą... Mój były dziekan nazwał 

mnie publicznie i bez szczególnej ironii "Obcym z wyboru", co było 

wyrazem uznania, ponieważ właśnie ukazała się czyjaś książka o tym 

tytule poświęcona wybitnym samotnikom i myślicielom, którzy odsunęli 

się od świata, jak  Thoreau i Tołstoj. 😉 Jakiś powód zapewne musiał 

być. Nigdy nie wrosłem zbyt głęboko w środowisko uniwersyteckie, choć 

ceniłem bardzo ludzi, którzy później z niego odeszli i bardzo poważnie

traktowałem obowiązki akademickie, a  kontemplacja była dla mnie

zawsze ważniejsza niż życie towarzyskie. Zawdzięczałem jej 

szczątkowe poczucie wolności i dystansu wobec życia.  

      Długie okresy życia przeżyłem zarówno w samotności, jak w 

związkach z bliskimi mi osobami,  niczego się w życiu nie dorobiłem, 

a najbliżsi zawsze kiedyś mnie opuszczali.  Najbliższe mi osoby

przez pewien czas mieszkały gdzieś daleko, jedna w Londynie, co

zabarwiło moje życie głęboką tęsknotą.  Ten mój przyjaciel z 

młodości, który nazwał mnie anachoretą, uważał moje małżeństwo 

za idealne, zanim po latach się rozpadło.  Niemniej nawet 

długo po tym  pozostawaliśmy w dość bliskim i czasem ofiarnym 

kontakcie, nie opuszczając się w chorobach i przeciwnościach

losu. 

     Przetestował też wierność mojej żony podczas mej nieobecności 

i był szczerze zdumiony, że mu nie uległa.  Uraczył mnie opowieścią o 

Witkacym, który miał wszystkie, a tylko jedna Janina Kotarbińska mu 

się oparła, kiedy chciał namalować jej portret (moja żona była logikiem).  

Jak pewien poeta napisał o Witkacym "umiał żyć wśród kurew. Wciąż 

tylko napięcie jednokierunkowe czuł..." 

     Mimo łagodności i cichości, uchodziłem za 

nonkonformistę i wyrzucono mnie kiedyś z innej uczelni za 

"anty- marksizm." Przez prawie dziesięć lat mieszkałem z żoną w 

pokoju bez łazienki i umywalki i w takich warunkach pisaliśmy swoje 

prace doktorskie. Ciężko tam było, kiedy człowiek chorował i nie 

miał siły zejść pod gnijący prysznic dwa piętra niżej, albo do ubikacji 

na niższym piętrze, albo kiedy pluskwa spadała z sufitu na 

powieki śpiącej ukochanej.  Za oknem całodobowa melina pijacka. 

Ale w takim miejscu mieszkali wtedy pracownicy uniwersyteccy.

(Zwolniłem mieszkanie mamie, która ponownie wyszła za mąż).

      Choroby nie oszczędzały mnie.  Podczas jednej z nich,

nieco tajemniczej, nikłem w oczach i ważyłem niewiele ponad 40 

kilogramów.  Wtedy ów przyjaciel, artysta i fotograf, zrobił mi 

"przedśmiertne" zdjęcie na szpitalnym łóżku. Lubił moje rysunki 

i komiksy,  po których nie ma już śladu. Jeden mój rysunek 

przylepił na ścianie przy łóżku swej dziewczyny i był tam aż do jej 

przedwczesnej śmierci. Lubiła na niego patrzeć, bo był groteskowy, 

poczwarny i śmieszny. 

      Woziłem ją na wózku do Łazienek, gdzie czerpała energię z 

drzew, które obejmowała i na spotkanie z Dalajlamą, kiedy szukała 

nadziei, przysłałem jej mojego studenta, znanego bioenergoterapeutę, 

a w szpitalu słuchała z mojej kasety Burning Speara, który bardzo ją 

uspokajał i koił...Ale któregoś dnia powiedziała: "Nie stój tak nade 

mną jak kruk i nie pocieszaj mnie. Ja wiem, że niedługo umrę!"  

      Staram się nikogo nie pocieszać.  Widziałem kiedyś na oddziale 

szpitala psychiatrycznego, jak do pacjenta w ciężkiej depresji przyszedł 

przyjaciel i przez wiele godzin próbował go pocieszyć, ale wychodząc

 machnął tylko ręką i powiedział kompletnie już załamany - 

"No i kurwa chuj!"  

    Po drugim zapaleniu płuc żona sprowadziła prywatnego lekarza z 

kliniki w Otwocku, który mnie przez prawie rok leczył. To chyba mnie 

jakoś uratowało, podobnie jak pewna operacja, przed

którą salowa poczęstowała mnie opowieścią o tym, jak rano 

nieboszczyk schwycił jej koleżankę za łydkę. "Jest  pan

tak podobny do mojego zięcia.  Wypisz wymaluj!  On też umarł",

zaświergotała na widok mojej karty choroby.  Pod wrażeniem tej 

opowieści  już po narkozie zacząłem pytać, czy przeżyję operację 

(chorowałem na serce i bardzo się ze mną cackano) i nagle 

usłyszałem przerażony głos chirurga - "Dać mu zastrzyk!"   

     

    Rzecz jasna nie jest to żadne wyznanie, ani też nie 

są to jakieś najistotniejsze fakty z mego życia, czy przeżycia.  

Co z tego wszystkiego wynika poza tym, że ważne jest zdrowie - 

nie wiem.  Udało mi się uniknąć podniosłej deklaracji, jakie 

wartości najbardziej cenię. Za chwilę zamkną Łazienki. Zimno 

jest i wszystkie pałacowe duchy gdzieś odleciały!  I zjeść coś by 

było warto, herbatki się napić...Jak to miło mieć całe życie za sobą!  

Jaka to wolność! ...A w mroku nie widać nawet jak wydłuża się

cień śmierci.    

      

       

      

Komentarze

  1. Tytuł może wydawać się mylący lub nawet być rodzajem kamuflażu, choć Corellemu poświęciłem trochę miejsca.
    Kiedy pisałem recenzje prac magisterskich, na początku formularza pytano mnie zawsze, czy treść pracy odpowiada tytułowi. Ale mój tekst nie układa się w żaden wywód i do niczego nie przekonuje. CORELLI był jednym z najszlachetniejszych kompozytorów i darzę go szczerym podziwem, a jego muzyka jest racjonalna, jak większość muzyk tej epoki. I ta właśnie racjonalność konfrontowana z życiem jako pewien element kultury jest przedmiotem mych bezprzedmiotowych rozważań...

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest ta harmonijna muzyka, która "łagodzi obyczaje"...

    OdpowiedzUsuń
  3. W pełni z Twym ojcem,się zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Szkoda tylko, że Ci materialnie nie pomógł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakieś podstawy do życia trzeba mieć.
      Znaczy się kąt własny, miejsce bezpieczne do spania,
      krzesło i stół.
      Kiedyś dzieciom do spółdzielni mieszkaniowej jakiejś się wpłacało, jeśli kto rozumnym rodzicem był i o dzieci swe dbał
      ale od kiedy te przemiany nastąpiły,
      to już takiej możliwości nie było.
      Teraz mój najmłodszy syn z własnym kątem do posiadania się zmaga od kilku lat.
      Własny pokój u rodziców,to za mało,
      kiedy się przekroczyło 30 lat.
      Od 25 roku swego życia,studiów ukończenia,
      płaci innym za wynajem.
      Najmłodszy, późno urodzony, najgorzej z mych synów ma,
      jeśli o własne lokum chodzi.
      Ale jakoś mu pomożemy, wszystkie oszczędności oddamy,
      by na własność kąt miał.
      Sporo zaoszczędził, ale niestety, inflacja sporo zżera.
      Sorry, że ja tylko do tego wątku osobistego się odnoszę,
      a nie do muzyki,czy innej twórczości.

      Usuń
    2. Nie samą muzyką człowiek żyje, co czasem daje się odczuć. Jako matka przejmujesz się losem dzieci. Mój Ojciec założył nową rodzinę, a stara przestała dla niego istnieć. Był tylko nadal zazdrosny o Mamę, jakby była jego własnością i obrażał jej męża...

      Usuń
    3. Niestety, na takich skomplikowanych powiązań rodzinnych
      to ja się nie znam.

      Usuń
    4. Mój brat też się nie znał i zerwał z nim kontakt...

      Usuń
    5. To wszystko tłumaczy, kiedy normalnej rodziny się nie ma.

      Usuń
    6. Bardzo to przykre jest, ani wzorów,ani wsparcia.

      Usuń
    7. Jakieś wzory chyba jednak miałem. Wyjątkowo mądrą Osobą była moja Babcia Anna Przyborowska, ofiara ukraińskiej egzekucji w Powstaniu Warszawskim, której udało się przeżyć. A później miałem okazję spotkać ludzi rozumnych i dobrych, którzy byli moimi nauczycielami. Bilans mojego życia też nie jest negatywny. Przekazywałem studentom cenna wiedzę, opublikowałem cenione przez kogoś książki, pomagałem ludziom w trudnych sytuacjach, a kilka osób uratowałem od śmierci, przeżywałem w życiu miłość i myślę, że je jakoś poznałem...Tu na blogu opublikowałem ponad 7000 tekstów.

      Usuń
    8. Niestety jedynym kryterium oceny osoby jest to, co posiada i czego się w życiu dorobiła..A także jakieś często mgliste i pozbawione wiedzy wyobrażenia o jej życiu...

      Usuń
    9. Wzorem na pewno nie był dla mnie nigdy mój Ojciec, chociaż podczas wojny uratował kilka Żydowskich dziewczyn przed głodem, ryzykując życie i ma swoje drzewko w Jerozolimie...Żydzi do dzisiaj okazują mu wdzięczność, ale nasze życie rodzinne z nim, dzieciństwo i wczesna młodość, były piekłem...

      Usuń
  5. Nie taki dystans miałem tutaj na myśli 😀, a o patrzenie na wlasne życie tak, jakby było jednym z wielu. Ja praktycznie w ogóle swego życia nie oceniam a tu jedynie ze względu na temat, jakim jest szczęście, czyli w celu raczej teoretycznym. W moim akurat życiu niepowodzenia nie były wynikiem jakichś moich wielkich błędów a miały inną przyczynę. Nie znaczy to, że błędów nie popełniałem. Zawsze jest coś do zrobienia, ale bywają opresje, w których nie ma dobrego wyboru i wtedy lepiej jest mieć dystans niż go nie mieć. Cieszę się, że mogłem komuś w życiu pomóc albo coś dać nie oczekując żadnej korzyści i ktoś może mnie dobrze wspominać, chociaż ludzie czasem tego nie zauważają...Pragmatyzm nie jest w moim przekonaniu właściwą postawą wobec życia. Myśli się wtedy wyłącznie o sobie, a materialny sukces nie jest miarą szczęścia, bo nie dla niego człowiek jako tako refleksyjny żyje. Nie znaczy to, że należy błądzić w mistycznej mgle, a jedynie, że życie ma w sobie mimo wszelkich instynktow, jakie uruchamia, jakąś bezinteresowność. Dlatego życie "w kulturze"- muzyka, poezja, filozofia, mają sens, choć na nich się nie zarabia. Pragmatyzm to amerykańska filozofia narzucona światu a ja wolę takich ludzi jak Whitman, czy Thoreau, dla których kontemplacja coś rzeczywistego znaczy. Polatać jak ptak, jak to sobie wyobrażają Chińczycy i unieść się wysoko, też bym czasem chciał, ale o tym akurat nie pisałem. 🙂

    OdpowiedzUsuń
  6. Oczywiście nie przypisuję Ci pragmatyzmu w tym negatywnym znaczeniu i wiem, że to, o czym teraz wspominam, doskonale rozumiesz...Zdrowy rozsądek jest zawsze dobry, ale życie bez jakiejś wewnętrznej pasji, czy tęsknoty, jest dla mnie trudne do wyobrażenia, choć to los większości ludzi...

    OdpowiedzUsuń
  7. Jest tak oczywiście...Jednak przeważa pragmatyzm powiązany z miłością własną. Zarabiać można na wszystkim, ale nie zawsze wtedy coś wartościowego się tworzy. Oczywiście, najlepiej byłoby tworzyć i zarabiać. Ale znałem ludzi, którzy tylko tworzyli i nie zarabiali, albo zarabiali grosze i byli to wyjątkowo wartościowi ludzie, dlatego nie uważam tego za zło porównywalne z jakimś egoizmem...

    OdpowiedzUsuń
  8. Niekoniecznie jest złe. Co złego w tym, że Przełęcki i jego żona oddali swe mieszkanie bardziej potrzebującym? 🥀Owszem, wstydził się, kiedy przyjechał Quine i nie mógł go zaprosić do mieszkania, w którym mieszkał. Wstydzil się tego, że jako profesor tak mało zarabia, ale nie traktował tego osobiście. Partyjni profesorowie zarabiali więcej i dostawali luksusowe mieszkania, albo prostytuowali się w telewizji. Dopóki mógł, żył najlepiej jak potrafił, a kiedy nie miał już sił, czekał na śmierć. Ktoś opublikował powtórnie jego utwory w książkach, do których czasem ktoś zagląda. Niewielu - to prawda...

    OdpowiedzUsuń
  9. Po wojnie anerykansko-chińskiej może już w ogóle nie być świata przypominajacego ten, w którym żyjemy i to niezależnie od jej rezultatu. A moda na wojenne szaleństwo jak widać ludziom nie przechodzi...

    OdpowiedzUsuń
  10. Oczywiście oboje z żoną potrzebowali większego mieszkania...Ale mieli zupełnie inny stosunek do życia niż ten, który teraz uchodzi za jedynie oczywisty.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty