Corelli - niemuzycznie...
Nie muszę chyba nikogo zapewniać, że moje życie jest nie
bardziej interesujące niż życie jakiegokolwiek innego człowieka.
Rzadko piszę tu o moim praktycznym życiu i to przeważnie w
komentarzach, albo dość ogólnikowo, nawet wtedy, kiedy jestem
w nieustającej opresji. Ale jest też w nim coś wprawdzie bez
praktycznego znaczenia, ale co do niego jednak należy i co jest
dla mnie na tyle istotne, że chciałbym czasem ocalić jakieś
tego okruchy, czy odblaski i cienie, które nadają mu koloryt
i nastrój, choć nie należą do jego esencji.
Rankiem, kiedy nie muszę nigdzie wyjść z domu, zjawia się u
mnie Muzyka. Kilka dni temu słuchałem koncertów Corellego, które
od wczesnej młodości bardzo lubię. "Concerti Grossi", op. 6 Corellego
słusznie są uważane za dzieło wyjątkowe i w popularnym angielskim
słowniku muzycznym wspomina się o tym, że odegrały w dziejach
muzyki większą rolę niż jego sonaty skrzypcowe i trio sonaty. Ale
słownik jest lakoniczny, a przeżycia związane z muzyką nie są...
szczególnie wtedy, kiedy towarzyszy nam przez lata.
Concerti Grossi były jako forma muzyczna, jak wiadomo,
szczególnie popularne w Anglii, choć przed Haendlem komponowali
je na ogół i publikowali tam Włosi. Geminiani np. sonaty skrzypcowe
Corellego (op.5, ze słynną "Folią") przerobił na Concerti Grossi. To
piękne utwory, ale pozbawione aury tej cudownej świeżości, wdzięku i
radości, jaką mają koncerty Corellego. Ja oczywiście najbardziej lubię
i podziwiam dwa jego minorowe utwory w tonacjach c-moll i g-moll,
trzeci i ósmy. Ten drugi znany jest jako koncert Bożonarodzeniowy
i kończy się pogodnym Pastorale. Jest jedną z pereł barokowej muzyki
instrumentalnej i wykonywany jest często w oryginalnym brzmieniu i w
transkrypcjach.
Koncert c- moll jest mniej popularny, a równie piękny. W starym
nagraniu zespołu "I Musici" z 1966 r, którego słuchałem,oba te koncerty
mają gęste i nieco "romantyczne" brzmienie - są melodyjne i nastrojowe.
Wiąże się to także z dużą obsadą instrumentalną. Z wyjątkiem jednego
nagrania, zresztą znakomitego, Chiary Banchini i jej "Ensemble 415",
w którym uczestniczyło 40 muzyków, wszystkie znane mi tzw. historycznie
poinformowane wykonania tych koncertów odbywały się w niewielkich,
kameralnych składach, choć sam Corelli miał do dyspozycji wielu
muzyków. W tych bardziej współczesnych wykonaniach na instrumentach
z epoki tempa są na ogół szybsze, a piękna melodia czasem mniej istotna
od rytmu i geometrycznej struktury dzieła. W moim poczuciu jest to
kwestia bardziej muzycznej estetyki niż autentyzmu wykonania. Mnie
bliższa jest ta współczesna estetyka, ale słuchając takich starszych i
mistrzowskich nagrań widać też, ile się na niej traci...Ponieważ piszę to
na skasowanym przystanku tramwajowym a w dodatku jest bardzo
zimno i przed chwilą dwie urocze dziewczynki chciały mi uświadomić,
że tramwaje już tędy nie jeżdżą, muszę więc chwilowo kończyć i nie
wymienię już współczesnych nagrań, które najbardziej mi się podobają,
a zacząłbym zapewne od Trevora Pinnocka i "English Concert",
kończąc na Amandinie Beyer i "Gli Incogniti"...
Smutna historia. Kilka la temu poznałem w necie pewną Japonkę,
brzydką jak połowa nieszczęścia (jak mówiła czasem moja mama), z
wydatnymi zębami i nieco "gryzoniowatą" twarzą. Ale zachwycił mnie
jej dziecięcy, słodki i naiwny psychiczny wyraz i jakieś głębokie,
duchowe ciepło i żywotność a także euforyczny niemal optymizm.
Fotografowała się zwykle, z dość podobnym do siebie uroczym
pieskiem i ze swym życiowym partnerem, sympatycznie wyglądającym,
rachitycznym poetą, który mógł pochodzić ze Stanów (Zjednoczonych
Ameryki Północnej)...Ale obaj nagle umarli i snuła już potem tylko
o nich wspomnienia.
Niedługo potem zmarł jej pozbawiony jednej nogi ojciec, którego
podtrzymywała na duchu. Było Jej zapewne bardzo ciężko, w życiu,
w pracy zawodowej i z nieodwzajemnioną miłością do muzyki (grała
na fortepianie), ale nie poddała się. Została Jej jeszcze matka.
Publikowała radosne, roztańczone zdjęcia z nią...Ale kilka miesięcy
temu nagle znikła. I obawiam się, że jej staruszka matka, a może
i ona sama, nie żyje.
Bardzo ją lubiłem, a jej podobały się moje zdjęcia, ale tylko te
jasne w barwach i pogodne z ogrodów, których też zamieszczałem
sporo. Robiła jakieś cudeńka z włóczki, ciepłe jak ona sama. Choć
nie wymieniliśmy prawie ze sobą słów, budziła we mnie nadzwyczajną
czułość, może ze względu na miłość, jaką darzyła najbliższe sobie
osoby i ufność wobec życia, i jakąś wyczuwalną naiwną dobroć...
Wciąż jestem na przystanku.
Ale zmyślę teraz coś szczerze o sobie, niemal jak wielki Goethe
(choć nie mam urojeń wielkościowych) w "Z mojego życia. Zmyślenie
i prawda", wspomnieniach, które tak lubię ze względu na jego kult
filozofii Spinozy. Jak pisał, otworzyła mu szeroką perspektywę na
świat materii i ducha i nieskończenie uspokajała. 😀 Goethe, według
wybitnego estetyka i historyka filozofii Tatarkiewicza, stworzył
niejako nowożytną koncepcję szczęścia, rozumiejąc przez nie
zadowolenie z życia wziętego w całości. Było to szczęście w znaczeniu
psychologicznym i subiektywnym, ale w jakiś sposób, po dokonaniu
przez osobę bilansu własnego życia, trwałe, podobnie jak grecka
eudajmonia (która jednak była pojęciem filozoficznym i obiektywnym).
Pracując w Zakładzie Estetyki siadywałem często
w okazałym, ale niezbyt estetycznym, staroświeckim i mocno
przykurzonym fotelu, na którym autor książki "O szczęściu" wcześniej
siadywał, ale na pytanie, co jest w życiu najważniejsze i czyni człowieka
szczęśliwym, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Mam pewne swoje poczucia
i przypuszczenia i może kiedyś porozmawiam o nich na leśnej ścieżce z
jakimś przyjacielem. (Estetyka nigdy mnie nie pasjonowała, ale była
częścią filozofii wartości, którą się zajmowałem).
Nie jestem człowiekiem sukcesu. Mój ojciec w obecności swych gości,
nazwał nie tak dawno moje życie wyjątkowo tragicznym i nieszczęśliwym,
co trochę mnie zabolało, ale gdybym je porównał z życiem Schuberta
na przykład, albo nawet Pascala, to mogłoby się ono wydawać szczęśliwe.
Z pewnych przejawów mojego życia i charakteru, czy tzw. osobowości
jestem zadowolony, ale nie mógłbym tego powiedzieć o całości mojego
życia.
Może dlatego, chociaż młodzi ludzie często oczekiwali ode mnie
jakichś rad, nigdy ich nie pouczałem. Gdyby miarą postawy wobec
życia był stoicyzm, to moje życie należałoby uznać za niezbyt udane
- nigdy nie byłem całkiem beznamiętny i nie wiem, jak często
odnosiłem zwycięstwo nad samym sobą. Czuję czasem głęboki
smutek, a nawet lęk, choć z usposobienia jestem raczej pogodnym
melancholikiem.
Niechęć do jakiegokolwiek wywyższania się i robienia kariery
sprawiała, że młodzi ludzie często lgnęli do mnie, bo tylko ja mogłem
wysłuchać ich zwierzeń i samą swą obecnością podnieść ich na duchu.
Nigdy bowiem nie mówiłem osobie w depresji, albo w tzw. traumie, żeby
się uśmiechnęła i "wzięła w garść", ani jej nie strofowałem i po jakimś
czasie zwykle dochodzili do siebie. Zawsze też miałem dla nich dużo
czasu i bywało, że kiedy mnie o to prosili, zostawałem z nimi na całe
dnie, a czasem też towarzyszyłem im w nocy, ratując przed samobójczym
zatraceniem. Za to Uniwersytet mi nie płacił. Moje seminarium było
na tyle dla nich interesujące, że nawet kiedy w jednym roku
kończyło się w późnych godzinach wieczornych, woleli czasem po zajęciach
rozmawiać ze mną niż pójść na piwo. ;-)
Myślę, że za ten rodzaj szczerości a może nawet pokory niektórzy
cenili też Ciorana. Kiedy ktoś chciał popełnić samobójstwo mówił,
że to wielka idea, być może największa ze wszystkich - proszę bardzo
uwolnij się!...Ale drugiego życia już nie będziesz miał, więc chwilę z
tym poczekaj! Ja to zawsze robiłem delikatniej, w sposób bardziej
zgodny z moim usposobieniem, sugerując to raczej, niż mówiąc
wprost. Po dniu, który wydaje się końcem wszystkiego,
jest inny dzień. Jak mawiał Kohelet "Bóg stworzył ten i tamten
dzień, aby człowiek nie mógł dojść, co będzie jutro." ;-)
Zastanawiam się czasem, czy nie jest to jakaś Boża przewrotność,
ale nieprzewidywalność losu uwalnia od rutyny.
Cioran uwielbiał paradoksy i poklask, więc trudno byłoby go
uznać za samotnika. Zresztą nie uważał się za filozofa. Jakaś stara
kobieta opowiedziała mu w rozpaczy o swoim życiu, dodając,
"Ale nic nie można na to poradzić!" i to była najbardziej odkrywcza
myśl jaką usłyszał, rodzaj oświecenia. W środku bezsennych nocy
często płakał, przed samobójstwem ratował się pisaniem, a afirmację
życia uważał za wyjątkową hipokryzję.
Pewien mój były przyjaciel, jak wielu, uważa tego aforystę
za mędrca i powtarza za nim, że pragnie już tylko "doczołgać się do
kresu życia." Na mój widok wpadł kiedyś w ogromną egzaltację,
mówiąc, że tylko jeszcze ja - poeta, mu pozostałem, ale kiedy pod
koniec rozmowy (na przystanku, na którym przypadkiem po
latach się spotkaliśmy) powiedziałem mu, że jego życie się n i e
kończy, obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem i zniknął w otchłani
metra. A przecież nikt tak jak On nie używał życia.
W młodości nazywał mnie anachoretą... Mój były dziekan nazwał
mnie publicznie i bez szczególnej ironii "Obcym z wyboru", co było
wyrazem uznania, ponieważ właśnie ukazała się czyjaś książka o tym
tytule poświęcona wybitnym samotnikom i myślicielom, którzy odsunęli
się od świata, jak Thoreau i Tołstoj. 😉 Jakiś powód zapewne musiał
być. Nigdy nie wrosłem zbyt głęboko w środowisko uniwersyteckie, choć
ceniłem bardzo ludzi, którzy później z niego odeszli i bardzo poważnie
traktowałem obowiązki akademickie, a kontemplacja była dla mnie
zawsze ważniejsza niż życie towarzyskie. Zawdzięczałem jej
szczątkowe poczucie wolności i dystansu wobec życia.
Długie okresy życia przeżyłem zarówno w samotności, jak w
związkach z bliskimi mi osobami, niczego się w życiu nie dorobiłem,
a najbliżsi zawsze kiedyś mnie opuszczali. Najbliższe mi osoby
przez pewien czas mieszkały gdzieś daleko, jedna w Londynie, co
zabarwiło moje życie głęboką tęsknotą. Ten mój przyjaciel z
młodości, który nazwał mnie anachoretą, uważał moje małżeństwo
za idealne, zanim po latach się rozpadło. Niemniej nawet
długo po tym pozostawaliśmy w dość bliskim i czasem ofiarnym
kontakcie, nie opuszczając się w chorobach i przeciwnościach
losu.
Przetestował też wierność mojej żony podczas mej nieobecności
i był szczerze zdumiony, że mu nie uległa. Uraczył mnie opowieścią o
Witkacym, który miał wszystkie, a tylko jedna Janina Kotarbińska mu
się oparła, kiedy chciał namalować jej portret (moja żona była logikiem).
Jak pewien poeta napisał o Witkacym "umiał żyć wśród kurew. Wciąż
tylko napięcie jednokierunkowe czuł..."
Mimo łagodności i cichości, uchodziłem za
nonkonformistę i wyrzucono mnie kiedyś z innej uczelni za
"anty- marksizm." Przez prawie dziesięć lat mieszkałem z żoną w
pokoju bez łazienki i umywalki i w takich warunkach pisaliśmy swoje
prace doktorskie. Ciężko tam było, kiedy człowiek chorował i nie
miał siły zejść pod gnijący prysznic dwa piętra niżej, albo do ubikacji
na niższym piętrze, albo kiedy pluskwa spadała z sufitu na
powieki śpiącej ukochanej. Za oknem całodobowa melina pijacka.
Ale w takim miejscu mieszkali wtedy pracownicy uniwersyteccy.
(Zwolniłem mieszkanie mamie, która ponownie wyszła za mąż).
Choroby nie oszczędzały mnie. Podczas jednej z nich,
nieco tajemniczej, nikłem w oczach i ważyłem niewiele ponad 40
kilogramów. Wtedy ów przyjaciel, artysta i fotograf, zrobił mi
"przedśmiertne" zdjęcie na szpitalnym łóżku. Lubił moje rysunki
i komiksy, po których nie ma już śladu. Jeden mój rysunek
przylepił na ścianie przy łóżku swej dziewczyny i był tam aż do jej
przedwczesnej śmierci. Lubiła na niego patrzeć, bo był groteskowy,
poczwarny i śmieszny.
Woziłem ją na wózku do Łazienek, gdzie czerpała energię z
drzew, które obejmowała i na spotkanie z Dalajlamą, kiedy szukała
nadziei, przysłałem jej mojego studenta, znanego bioenergoterapeutę,
a w szpitalu słuchała z mojej kasety Burning Speara, który bardzo ją
uspokajał i koił...Ale któregoś dnia powiedziała: "Nie stój tak nade
mną jak kruk i nie pocieszaj mnie. Ja wiem, że niedługo umrę!"
Staram się nikogo nie pocieszać. Widziałem kiedyś na oddziale
szpitala psychiatrycznego, jak do pacjenta w ciężkiej depresji przyszedł
przyjaciel i przez wiele godzin próbował go pocieszyć, ale wychodząc
machnął tylko ręką i powiedział kompletnie już załamany -
"No i kurwa chuj!"
Po drugim zapaleniu płuc żona sprowadziła prywatnego lekarza z
kliniki w Otwocku, który mnie przez prawie rok leczył. To chyba mnie
jakoś uratowało, podobnie jak pewna operacja, przed
którą salowa poczęstowała mnie opowieścią o tym, jak rano
nieboszczyk schwycił jej koleżankę za łydkę. "Jest pan
tak podobny do mojego zięcia. Wypisz wymaluj! On też umarł",
zaświergotała na widok mojej karty choroby. Pod wrażeniem tej
opowieści już po narkozie zacząłem pytać, czy przeżyję operację
(chorowałem na serce i bardzo się ze mną cackano) i nagle
usłyszałem przerażony głos chirurga - "Dać mu zastrzyk!"
Rzecz jasna nie jest to żadne wyznanie, ani też nie
są to jakieś najistotniejsze fakty z mego życia, czy przeżycia.
Co z tego wszystkiego wynika poza tym, że ważne jest zdrowie -
nie wiem. Udało mi się uniknąć podniosłej deklaracji, jakie
wartości najbardziej cenię. Za chwilę zamkną Łazienki. Zimno
jest i wszystkie pałacowe duchy gdzieś odleciały! I zjeść coś by
było warto, herbatki się napić...Jak to miło mieć całe życie za sobą!
Jaka to wolność! ...A w mroku nie widać nawet jak wydłuża się
cień śmierci.
Tytuł może wydawać się mylący lub nawet być rodzajem kamuflażu, choć Corellemu poświęciłem trochę miejsca.
OdpowiedzUsuńKiedy pisałem recenzje prac magisterskich, na początku formularza pytano mnie zawsze, czy treść pracy odpowiada tytułowi. Ale mój tekst nie układa się w żaden wywód i do niczego nie przekonuje. CORELLI był jednym z najszlachetniejszych kompozytorów i darzę go szczerym podziwem, a jego muzyka jest racjonalna, jak większość muzyk tej epoki. I ta właśnie racjonalność konfrontowana z życiem jako pewien element kultury jest przedmiotem mych bezprzedmiotowych rozważań...
muzyki
OdpowiedzUsuńTo jest ta harmonijna muzyka, która "łagodzi obyczaje"...
OdpowiedzUsuńW pełni z Twym ojcem,się zgadzam.
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że Ci materialnie nie pomógł.
OdpowiedzUsuńJakieś podstawy do życia trzeba mieć.
UsuńZnaczy się kąt własny, miejsce bezpieczne do spania,
krzesło i stół.
Kiedyś dzieciom do spółdzielni mieszkaniowej jakiejś się wpłacało, jeśli kto rozumnym rodzicem był i o dzieci swe dbał
ale od kiedy te przemiany nastąpiły,
to już takiej możliwości nie było.
Teraz mój najmłodszy syn z własnym kątem do posiadania się zmaga od kilku lat.
Własny pokój u rodziców,to za mało,
kiedy się przekroczyło 30 lat.
Od 25 roku swego życia,studiów ukończenia,
płaci innym za wynajem.
Najmłodszy, późno urodzony, najgorzej z mych synów ma,
jeśli o własne lokum chodzi.
Ale jakoś mu pomożemy, wszystkie oszczędności oddamy,
by na własność kąt miał.
Sporo zaoszczędził, ale niestety, inflacja sporo zżera.
Sorry, że ja tylko do tego wątku osobistego się odnoszę,
a nie do muzyki,czy innej twórczości.
Nie samą muzyką człowiek żyje, co czasem daje się odczuć. Jako matka przejmujesz się losem dzieci. Mój Ojciec założył nową rodzinę, a stara przestała dla niego istnieć. Był tylko nadal zazdrosny o Mamę, jakby była jego własnością i obrażał jej męża...
UsuńNiestety, na takich skomplikowanych powiązań rodzinnych
Usuńto ja się nie znam.
Mój brat też się nie znał i zerwał z nim kontakt...
UsuńTo wszystko tłumaczy, kiedy normalnej rodziny się nie ma.
UsuńBardzo to przykre jest, ani wzorów,ani wsparcia.
UsuńJakieś wzory chyba jednak miałem. Wyjątkowo mądrą Osobą była moja Babcia Anna Przyborowska, ofiara ukraińskiej egzekucji w Powstaniu Warszawskim, której udało się przeżyć. A później miałem okazję spotkać ludzi rozumnych i dobrych, którzy byli moimi nauczycielami. Bilans mojego życia też nie jest negatywny. Przekazywałem studentom cenna wiedzę, opublikowałem cenione przez kogoś książki, pomagałem ludziom w trudnych sytuacjach, a kilka osób uratowałem od śmierci, przeżywałem w życiu miłość i myślę, że je jakoś poznałem...Tu na blogu opublikowałem ponad 7000 tekstów.
UsuńNiestety jedynym kryterium oceny osoby jest to, co posiada i czego się w życiu dorobiła..A także jakieś często mgliste i pozbawione wiedzy wyobrażenia o jej życiu...
UsuńWzorem na pewno nie był dla mnie nigdy mój Ojciec, chociaż podczas wojny uratował kilka Żydowskich dziewczyn przed głodem, ryzykując życie i ma swoje drzewko w Jerozolimie...Żydzi do dzisiaj okazują mu wdzięczność, ale nasze życie rodzinne z nim, dzieciństwo i wczesna młodość, były piekłem...
UsuńNie taki dystans miałem tutaj na myśli 😀, a o patrzenie na wlasne życie tak, jakby było jednym z wielu. Ja praktycznie w ogóle swego życia nie oceniam a tu jedynie ze względu na temat, jakim jest szczęście, czyli w celu raczej teoretycznym. W moim akurat życiu niepowodzenia nie były wynikiem jakichś moich wielkich błędów a miały inną przyczynę. Nie znaczy to, że błędów nie popełniałem. Zawsze jest coś do zrobienia, ale bywają opresje, w których nie ma dobrego wyboru i wtedy lepiej jest mieć dystans niż go nie mieć. Cieszę się, że mogłem komuś w życiu pomóc albo coś dać nie oczekując żadnej korzyści i ktoś może mnie dobrze wspominać, chociaż ludzie czasem tego nie zauważają...Pragmatyzm nie jest w moim przekonaniu właściwą postawą wobec życia. Myśli się wtedy wyłącznie o sobie, a materialny sukces nie jest miarą szczęścia, bo nie dla niego człowiek jako tako refleksyjny żyje. Nie znaczy to, że należy błądzić w mistycznej mgle, a jedynie, że życie ma w sobie mimo wszelkich instynktow, jakie uruchamia, jakąś bezinteresowność. Dlatego życie "w kulturze"- muzyka, poezja, filozofia, mają sens, choć na nich się nie zarabia. Pragmatyzm to amerykańska filozofia narzucona światu a ja wolę takich ludzi jak Whitman, czy Thoreau, dla których kontemplacja coś rzeczywistego znaczy. Polatać jak ptak, jak to sobie wyobrażają Chińczycy i unieść się wysoko, też bym czasem chciał, ale o tym akurat nie pisałem. 🙂
OdpowiedzUsuńOczywiście nie przypisuję Ci pragmatyzmu w tym negatywnym znaczeniu i wiem, że to, o czym teraz wspominam, doskonale rozumiesz...Zdrowy rozsądek jest zawsze dobry, ale życie bez jakiejś wewnętrznej pasji, czy tęsknoty, jest dla mnie trudne do wyobrażenia, choć to los większości ludzi...
OdpowiedzUsuńJest tak oczywiście...Jednak przeważa pragmatyzm powiązany z miłością własną. Zarabiać można na wszystkim, ale nie zawsze wtedy coś wartościowego się tworzy. Oczywiście, najlepiej byłoby tworzyć i zarabiać. Ale znałem ludzi, którzy tylko tworzyli i nie zarabiali, albo zarabiali grosze i byli to wyjątkowo wartościowi ludzie, dlatego nie uważam tego za zło porównywalne z jakimś egoizmem...
OdpowiedzUsuńNiekoniecznie jest złe. Co złego w tym, że Przełęcki i jego żona oddali swe mieszkanie bardziej potrzebującym? 🥀Owszem, wstydził się, kiedy przyjechał Quine i nie mógł go zaprosić do mieszkania, w którym mieszkał. Wstydzil się tego, że jako profesor tak mało zarabia, ale nie traktował tego osobiście. Partyjni profesorowie zarabiali więcej i dostawali luksusowe mieszkania, albo prostytuowali się w telewizji. Dopóki mógł, żył najlepiej jak potrafił, a kiedy nie miał już sił, czekał na śmierć. Ktoś opublikował powtórnie jego utwory w książkach, do których czasem ktoś zagląda. Niewielu - to prawda...
OdpowiedzUsuńPo wojnie anerykansko-chińskiej może już w ogóle nie być świata przypominajacego ten, w którym żyjemy i to niezależnie od jej rezultatu. A moda na wojenne szaleństwo jak widać ludziom nie przechodzi...
OdpowiedzUsuńOczywiście oboje z żoną potrzebowali większego mieszkania...Ale mieli zupełnie inny stosunek do życia niż ten, który teraz uchodzi za jedynie oczywisty.
OdpowiedzUsuń