Podwójny cień
zdjęcie nazumi13
...Przypomniał mi się 'Das Doppelganger', tragiczny
wiersz Heinego, do którego Schubert napisał jedną
ze swych najbardziej poruszających pieśni. Dość
często go słuchałem, ale raczej w wykonaniu Pregardiena
niż Fischera-Diskau'a. To jedna z tych pieśni, które
zatytułowano 'Schwanengesang' (Łabędzi śpiew), utwór
już bardzo pod każdym względem dojrzały. Jak smutno
pomyśleć, że ten łabędzi śpiew przydarzył się tak wcześnie.
Niemniej sam wiersz, jak i pieśń są bardzo męskie. Nie
ma tu już dziecięcej Schubertowskiej melancholii.
Może to dobrze, że ja widzę tylko swój własny
cień, chociaż jest on też podwójny? Nie czuję jednak
abym zdradzał samego siebie. To daje mi poczucie pewnej
wiary w coś, co nazywa się czasem sensem życia. Wiara
irracjonalna oczywiście, nie dlatego jednak abym się na sobie,
czy na życiu zawiódł.
Miłość kończy się zawsze tak samo. Mój starszy
brat zaprosił mnie na obiad i kiedy żona udała się
do kuchni powiedział, że jego syn "z pietyzmem" (jak
się wyraził) odnalazł korespondencję Mamy i jej
drugiego męża, który pisał do niej zza granicy bardzo
czułe listy. Mama i jej mąż opiekowali się nim i szczerze
go kochali. Mieszkał u nich przez większą część dzieciństwa
i młodości. Ucieszyłem się i na chwilę podniosło mnie to na
duchu, ale brat zaraz wyjaśnił "Ma w pracy dużą niszczarkę
to to przez nią przepuści!"
Rozumiem wymogi praktycznego życia, a także
niechęć wnuka do zaglębiania się w historię miłosną
babci oraz pragnienie zachowania pewnej dyskrecji,
niewchodzenia w te ich minione uczucia, sprawy i
czułości. W końcu byli to tylko ludzie, jakich wielu.
Niemniej poczułem, że nie potrafię wydobyć z siebie
jęku, jak zarzynana gęś - bardzo mnie to zabolało.
Można było może pozostawić przynajmniej kilka.
A potem przypomniałem sobie, że Mama
wyrzuciła do piwnicy a później na śmietnik moje listy
do późniejszej żony, która mieszkała wtedy w Lublinie,
może nawet i bardziej liryczne. A ja sam spakowałem
listy do B. i od niej z Londynu do toreb i Pani Wiera
robiąc u mnie przedświąteczne porządki na zlecenie
Mamy, wywaliła je w glizdu!
Pani Wiera, kochana kobieta, działała z wielką energią.
Wbiła gwoździe w szafę i powiesiła na nich mój plecak i torbę
z lekami. Potem wbiła w obramowanie okna kolejne gwoździe
i powiesiła na nich bombki choinkowe i jakieś kable, które się
poniewierały. Wyrzuciła moją drukarkę, bo nie wiedziała, co
to jest. A kiedy spytała mnie, czy mam w domu siekierę,
poczułem, że naprawdę mnie bardzo lubi, ale na szczęście
nie miałem nawet tasaka.
Ocalało może kilkanaście listów od B. które przypadkiem
pozostały w wypełnionej zdjęciami szufladzie biurka, ale
już obdarte z kopert. Wtedy można było wysyłać maile, ale
my pisaliśmy do siebie listy, a w nich były zwykle jej zdjęcia,
albo jakieś zasuszone kwiaty czy widokówki z obrazami. Ja
wysyłałem do niej czasem jakieś utwory, częściej jednak je
opisywałem, a połowa listu zwykle dotyczyła wyglądu nieba
i drzew, a także melancholii, jaką przeżywałem. Jej listy
bywały nie tylko czułe, depresyjne i realistyczne czasem do
bólu, opisywały jej zmagania z chorobą, ale i bardzo praktyczne
- czasami była w nich instrukcja jak mam się zachowywać na
granicy, zaproszenie, albo nawet funty, które po prostu wkładała
do koperty. Zwykle, kiedy miałem przyjechać, dołączała do listu
drugą część zatytułowaną "Konkrety". Mogłem tam
też przeczytać co i komu przywieźć. Urzędnikom
w Dover miałem mówić, że jestem nauczycielem akademickim
i chcę się zrelaksować z kochanką, która zapewnia mi
utrzymanie (dołączała do tego specjalne oświadczenie).
Ani razu nie odesłali mnie do domu, co po trwającej
kilkadziesiąt godzin niedoli autobusowej bywało o piątej
rano dość przykre. Mieli instrukcję, żeby z każdego autobusu
kogoś odesłać. Moje tłumaczenie dobrze na nich działało przez
męski szowinizm. Doskonale to rozumieli, choć było to dziwne
jak na Polaka. Byli przekonani, że nie będę marnował czasu
na zmywanie talerzy w pubie.
Charakter pisma nie może człowieka zmylić - mówi
czasem więcej niż treść listu, a przede wszystkim
ożywia przeszłość do najdrobniejszych nawet szczegółów.
Na kopertach były specjalnie dobrane znaczki. Ale to
oczywiście namiastka listów, jakie wysyłali sobie w
epokach klasycznych zakochani japońscy arystokraci. Poza
tym jak na zwyczaje dworskie listy te były czasem zbyt
dramatyczne i bogate w szczegóły całkiem innego życia.
Każdy list B. kończyła czule dodając do tego krzyżyki,
które miały symbolizować namiętne pocałunki. Gdyby nie
szybka utylizacja, mogłyby być one interesującą lekturą
o zabarwieniu nieco erotycznym. Wiele dotyczyło trudnych
problemów jakie miała, albo mojej pracy. A spośród jej
miłosnych wyznań zawsze najbardziej rozczulały mnie jej
oświadczenia, że jest mi wierna i marzy o tym, aby
utonąć w mych ramionach, a także o tym, żebym poczuł
się wtedy kochany. Pisała je czasem na osobnej karteczce
w formie swego rodzaju oświadczenia, dodając jaką sukienkę
czy kamyk sobie w związku z tym kupiła. Ale to jeszcze nic
w porównaniu z pytaniem, czy w związku z tym, że zobaczymy
się dopiero za kilka dni, tygodni czy miesięcy, "nie popadnę
w melancholię." To było dla niej bardzo charakterystyczne.
Była przez długi czas w poważnej depresji, pomalowała ściany
mojego pokoju na górze włącznie z sufitem i szafą na czarno,
przesłoniła okno czarną plastikową folią (było tylko lekko
uchylone) a w nocy budził mnie jej ogromny czarny kot.
Niemniej rozróżniała - sama miała depresję, a ja byłem
melancholikiem. Uważała, że moja melancholia jest piękna,
a jej depresja śmiertelna.
Na dole miała sypialnię, z której wyprowadziłem się nie
chcąc, żeby przypominała łoże małżeńskie. Na ścianie
w kuchni wypisała odręcznie mój warszawski telefon - coś w
rodzaju telefonu zaufania. I listy przeplatały się z telefonami
nie tylko z jej domu, ale z przeróżnych budek telefonicznych
w różnych miejscach Londynu. Tych czerwonych, z których
żartowała Szymborska. Ja do niej dzwoniłem rzadziej ponieważ
uważała, że muszę oszczędzać, żeby nazbierać pieniądze na
przyjazd. Ale było inaczej, kiedy czuła się źle. Potrafiłem
wtedy dzwonić do niej przez kilka dni i nocy prawie bez
przerwy, a nasze rozmowy bywały wielogodzinne. Na mojej
klatce schodowej był telefon, dzwoniłem do niej, ona
oddzwaniała i stałem tam czasami przez wiele godzin, o ile ktoś
z lokatorów nie chciał wykonać telefonu, ale wtedy wracałem
zaraz do rozmowy.
Kiedy od niej uciekłem w obawie przed tym, że może
mnie zamordować (co jednoznacznie wynikało z jej słów i
zachowania), zadzwoniła do mnie i włączyła samobójczą arię
rozstającej się z życiem Dydony. Bardzo mnie to wzruszyło
jako melomana i wielbiciela muzyki Purcella i pomyślałem
zaraz, że przecież nie odszedłem od niej na zawsze i że muszę
się nad nią i nad sobą zlitować. W miłości, jak w przyjaźni,
osoba kochana jest jak drugie ja, albo jak istotniejsza cząstka
nas samych, a współczucie czasem nie ma sobie równych.
W tym czasie ktoś, oczywiście dziewczyna, podszedł do
telefonu oburzony, że nie rozmawiam i spytał gniewnie, ile mi
jeszcze czasu zajmie ta rozmowa. A potem nastąpiły
najpiękniejsze lata tej okrutnej i pełnej współczucia "relacji",
która po latach może nie wygląda na "miłość szczęśliwą",
jeśli coś takiego w ogóle istnieje - ale życie też kończy się
tragicznie, co nie przekreśla do końca jego wartości.
Paradoksem takich wspomnień jest to, że jestem z natury
człowiekiem spokojnym i pełnym umiaru, a życie miałem (nie
tylko z tego powodu) nawet jak na niedoszłego poetę,
dość burzliwe i pełne przeżyć. Mogłem zostać w L. Dali jej
nawet ze względu na mnie ładniejsze mieszkanie, ale myślałem
o powrocie, nie wiedząc o tym, jaki mnie spotka los. Gdybym
mógł to wtedy przewidzieć, nie wahałbym się, chociaż
moi studenci straciliby inspirujące seminarium.
Jeśli ktoś z Czytelników przypadkiem zna utwór Purcella,
to wie, jak świat miłosnych przeżyć kontrastuje w nim z
szyderczym śmiechem wiedźm, które wyżywają się w destrukcji
i życzą kochankom najgorszego. Ja tych przerysowanych,
karykaturalnych fragmentów dzieła nie lubię - pozostawiłbym
w nim czystą tragedię. Purcell też nie miał do nich czucia
i realizował je w sposób dość stereotypowy. Z psychologicznego
punktu widzenia prawdą jest jednak, że każde w miarę czyste
miłosne uczucie osaczają jakieś zawistne i destruktywne moce.
(Nie chcę tu o nich pisać). Westrup uważa, że w "Dydonie i
Eneaszu" wszystko dzieje się zbyt szybko, ale głęboko się myli.
Właśnie dlatego jest to utwór tak wyjątkowy.
Oczywiście zgadzam się z Markiem (Aureliuszem), że
"z życia nie należy robić tragedii ani komedii", choć
wypowiada tę uwagę w okolicznościach raczej prozaicznych.
(Jego poddani nie myli się na ogół i musiał znosić ich
nieprzyjemny zapach). Jednak stoicyzm w swej duchowej
prawdzie dość często mija się z rzeczywistością, a spokój
ducha to już na ogół czysta fikcja. Myślę, że dlatego tak
popularne są współcześnie inne środki dramatycznego wyrazu
i teatr absurdu - nie wiadomo bowiem, czy mamy śmiać się,
czy płakać. A w każdym niemal przeżyciu jest jakaś domieszka
brzydoty, czy czegoś zgoła bezsensownego, co nie budzi
"litości i trwogi." Człowiek też nie zawsze w pełni dorasta
do odgrywania tragicznej roli.
Kilka dni temu skończyłem czytać książkę o upadku
Kartaginy i przypomniałem sobie nieszczęsną Dido,
porzuconą przez Eneasza z poczucia obowiązku wobec
własnego kraju (choć sam nikogo nie porzuciłem).
Poza tym, pogrzeb mojej matki odbywał się na cmentarzu,
na którym leży siostra B. i członkowie jej rodziny. Boję
się tam zaglądać. Ale B. została najprawdopodobniej
pochowana w Londynie. Jest to chyba jakoś możliwe do
ustalenia, ale ponad moje obecne siły...
Po naszym ulubionym parku spacerował poeta
Keats. Podobno na jego rzymskim grobie wciąż pojawiają
się ludzie i nawet wpisują tam jakieś dedykacje.
Oczywiście tak jest. O tym przekonuje nas refleksja nad życiem i jego przemijaniem. Stały temat filozofii życia od starożytności...Ale pamięć czasem zbyt szybko ginie. Minęło ledwie dwadzieścia lat od śmierci Mamy męża, który był dla mojego bratanka więcej niż Ojcem i jego znajomość z Mamą to nie jest jakaś prehistoria. Dlatego pietyzm niszczarki wzbudził we mnie raczej smutne uczucia, choć nie posądzam bratanka o niewdzięczność. Mamy nie odwiedzał, nie mogła cieszyć się swą wnuczką i była z tego powodu bardzo smutna (mieszkał o trzy przystanki autobusowe dalej), ale każdego listopada był na grobie jej męża.
OdpowiedzUsuńMoże nie tyle "robimy z życia", bo to mogłoby sugerować jakiś negatywny osąd, ale raczej, jak żyjemy i jak życie przeżywamy, co robimy z życiem. 🙂