Z Myśli i wspomnień o zimie...


            O czym myśleć zimą?  ...Jest wiele radości

w zimowy, słoneczny, rześki dzień, a w porze zmierzchu  

przyjemna melancholia.  Zeszłej zimy ta naturalna

mistyka skłaniała mnie do spacerów i do fotografowania,

ponieważ zdjęcie bywa czasem jak obraz, a obraz 

przypomina fotografię.  

      I nagle coś się w aparacie mego umysłu zacięło.     

Przestałem wychodzić gdziekolwiek indziej, niż na

ruchliwe ulice i do antykwariatów, w których są 

cenne, tanie książki i rzeczy, których rzeczywistej 

wartości nikt nie zna i gdzie można z kimś pogadać

nawet jak się nic nie kupi.  Zaglądam nawet do jednego

drogiego, w którym kiedyś na wystawie wśród rarytasów

była moja książka - zjawisko zupełnie nieprawdopodobne. 

      Kupiłem tam wczoraj "Nerona" Granta, z mocno już 

podniszczoną okładką, bo rad bym poczytać o cnotach

filozofa. Od dawna już podejrzewam Senekę o niezdrową 

stronniczość, choć oczywiście nie pochwalam mordowania 

własnej matki, nawet jeśli kąśliwsza jest niż żmija. Ale 

szczerze mówiąc, zastanawiałbym się, czy racja stanu nie 

skłoniłaby mnie do pozbawienia życia teściowej.  Na szczęście 

rozwód, po wielu długich latach podobnych rozważań, 

pozbawił mnie tego dylematu.  

      Tak więc, w gruncie rzeczy będę studiował obłudnego 

Senekę, bo cytaty z Tacyta i "Koronacja Poppei", ani

oczywiście jego własne mądre dzieła,   mi już 

dawno nie wystarczają.  

      Czy popiersie Nerona jest w Łazienkach przy starej 

oranżerii?  Fotografuję tam zwykle Cezara, Hadriana 

i Kaligulę, bo za nimi jest dość ładny widok, nawet po 

zmroku.  Z tego powodu przeczytałem "Wojnę domową." 

Ale wciąż czuję się barbarzyńcą w tym ogrodzie. :-D

      Mówiąc nieco poważniej, poczułem nagle, że podczas

zimowych spacerów jest mi zbyt zimno i że jest zbyt ciemno. 

A w dodatku jeszcze kość narosła obok złamanego dużego

palca u nogi boleśnie ociera się o letnie buty, jedyne,

w których w ogóle mogę chodzić.  (Złamany duży palec

u drugiej nogi z rzadka tylko daje o sobie znać).  Mam

za to ciepłą kurtkę, którą kupiła mi w "tanich ubraniach"

Wiera.  Pozapinała mnie w niej dokładnie przed swoim 

wyjazdem, dodając, że od razu odmłodniałem.  Nie wiem,

czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę, bo brat chce oddać

Mamę do domu opieki, więc mogę tylko powiedzieć, że

kobieta dzielnie i nie bez poświęcenia opiekowała się 

nią i że ma dobre serce.  

     Pomaga jej wiara.  Pani Wiera modli się codziennie.  

O wojnie, która zagraża jej mężowi i dzieciom (ma syna 

w wieku poborowym) stara się nie myśleć.  Mówi, że Putin 

to stary lis i niestety doskonale wie, na co może sobie 

pozwolić. 

      Ludzie są różni...Młoda Wietnamka na bazarku

zawsze daje mi duży rabat na skarpetki i bieliznę, ale

inny Wietnamczyk za te same rzeczy krzyczy 

"Sto złotych!" W końcu sprzedaje mi je za czterdzieści, 

a dziewczyna za 30, jeśli akurat jest.  I jeszcze czarująco 

się uśmiecha...A tamten arogancki!  Kiedyś mierzyłem 

u niego spodnie i tarmosił mnie bezczelnie w kroku 

chcąc pokazać, że nie są zbyt opięte. 

     Z wdzięcznością myślę czasem o Wietnamce Hani, 

mojej byłej magistrantce, która doczekała się synka 

i jako pobożna chrześcijanka nazwała go Izaak.  (Ma

męża Polaka).  Napisała ciekawą pracę o kobietach 

Starego Testamentu i o historii feminizmu. Nie musiałem

jej poprawiać, jak prac Rosjanek i Ukrainek, bo 

korzystała z pomocy dobrego tłumacza. Powiedziała kiedyś, 

że będzie się zawsze za mnie modlić i poradziła, abym 

nauczył się zdobywać to, czego pragnę (także kobiety). 

Była dla mnie wyjątkowo dobra i czuła.  Ale minęły już

trzy lata, więc może skutki modlitwy wygasły.  

     Jeśli Bóg istnieje, to dziękuję mu za to, że istnieją

takie czyste i pokorne dusze, które wiara karmi i 

wspomaga, a podobnie też, jeśli nie istnieje.  A sam 

wdzięczny jestem naturze za to, że nie stałem się 

cyniczny i że moja szczerość budzi czasem w ludziach 

dobre uczucia.  Choć budzi także inne. Ale o tym nie będę 

pisał.  

     Niedawno z niejaką zgrozą zauważyłem, że Arab, który 

kilka lat temu proponował mi dwieście złotych za "zrobienie 

laski" (biegł za mną i stopniowo zwiększał oferowaną sumę), 

pracuje niedaleko i że nawet byłem całkiem nieświadomie 

jego klientem (oczywiście nie "tego rodzaju" klientem - jest 

sprzedawcą).  Zaczepił mnie na ulicy i dość długo nie mogłem

się od niego uwolnić. Nigdy nie przypuszczałem, że wyglądam 

na męską prostytutkę, ale musiałem mieć chyba jakieś walory, 

a może po prostu widać było, że jestem zasmucony i nieco

załamany.  (Odeszła akurat ode mnie bliska osoba, a może i

nie "odeszła", tylko jakoś dziwnie się rozstaliśmy, bo przy 

ostatnim spotkaniu szła ze mną pod rękę, zamiast dać mi 

swą dłoń i nagle poczułem się jakbyśmy byli starym 

małżeństwem).

     Nigdy nie stałem się ofiarą, choć w dzieciństwie jakiś 

młody człowiek zwabił mnie do Łazienek i tam na ławce 

pokazał żeńską pornografię, namawiając, żebym przyszedł 

następnego dnia po zmroku.  Miałem może dziesięć lat i 

byłem podobno dość ładnym chłopcem.  Na szczęście jakoś 

nie miałem ochoty na ponowne spotkanie.  

     W "podstawówce" znęcał się nade mną syn

milicjanta, który wyszedł z poprawczaka. Wykręcał

mi rękę i pytał czy boli, a potem wykręcał jeszcze

bardziej aż do łez. Nie miał specjalnych zahamowań, 

bo koleżance podetknął pod nos kondom wypełniony

wydzieliną, którą nazywał lagrem i kazał jej wąchać

i to podczas lekcji.  Nad takimi zachowaniami 

nauczyciele nie mieli żadnej kontroli.

    Był o kilka lat starszy ode mnie i trudno się było

przed nim schronić na szkolnym korytarzu.  Dwaj

bracia ze starszej klasy - jeden chudy i wysoki a drugi

grubas (jak Flip i Flap)  dopadali mnie tam i podczas

przerwy wykręcali ręce, łaskocząc pod pachami.   

Nazwałem ich Niebożątkami, pewnie już zresztą 

rzeczywiście nie żyją.  To była ogromna różnica 

wieku. Chodziłem do czwartej klasy a oni do

siódmej.  Nie miałem żadnych szans obronić się

przed nimi. 

     W siódmej klasie zadzwonił do mnie kolega 

o nazwisku Pacek i powiedział, że zaprasza mnie na 

imprezę z okazji swych urodzin. Wzruszyłem się, ale 

wyjaśnił mi, że źle go zrozumiałem - właściwie nie chodzi 

o to, żebym to ja przyszedł, ale, żebym "przyprowadził 

swoją dupę."  Uważał widocznie, że muszę mieć ładną 

dziewczynę.  Był rozczarowany, że się nie pojawiłem.

      Potrzebę sadomasochizmu jakoś jeszcze rozumiem,

choć sprzyja różnego rodzaju Hitlerom, ale mniej trawię

cynizm.  Raz tylko w życiu znienawidziłem pewnego

człowieka.  Stanąłem  w obronie kobiety, którą zwodził

i uwodził, niszcząc jej związek z inną osobą i wykorzystując

jej psychiczną słabość i  kłopoty życiowe.  Jego

metoda była prosta - wmówić bezradnej osobie, że jest

sama sobie winna, poniżyć ją i następnie wystąpić w

roli zbawcy, ale "pod pewnym warunkiem."

Napisałem do niego obszerny list w tej sprawie,

w którym opisałem mu, jakie skutki dla tej osoby ma to, 

co robi i że jest ona przez swe traumy podatna na 

manipulacje.   Człowiek ten, coach rozwoju osobistego, 

odpowiedział butnie, że "Wolno mu mieć to, czego

pożąda", a potem po prostu usunął mnie ze swej poczty

(choć przedtem mocno zabiegał o moją przyjaźń), 

zarzucając mi targnięcie się na jego cześć.    

     Nienawiść mi przeszła. Nigdy nie byłem pamiętliwy. 

Ale rozumiem,  dlaczego Dostojewski tak szczerze 

nienawidził Łużyna, który "ze wszystkiego na świecie

najbardziej kochał pieniądze."

     W kilka tygodni po tym  zdarzeniu coach przechwalał 

się na swym blogu, że posiadł młodą jeszcze i piękną kobietę 

"trochę hippiskę, trochę wariatkę" i oczywiście poinstruował 

ją jak ma się rozwinąć.  Nazwał to "jesiennym zauroczeniem."

(Nie była to pierwsza znana mi kobieta, którą w ten sposób

potraktował i właściwie nie interesowałbym się tym, gdybym

o tym, jak wykorzystuje cierpienie tej osoby nie wiedział). 

Na mnie zaś nasłał swą małżonkę psycholożkę (jak się

teraz mówi), która negatywnie przeanalizowała treść mojego 

bloga, używając określeń z zakresu psychopatologii.  Cieszyłem 

się, że ma taką lojalną żonę, ale nie z tego, że pozwoliła się

do tego użyć.  Jej analizy były zresztą niestety tak prymitywne

i nietrafne, że od razu jawne stały się jej intencje i nikt na 

nie pozytywnie nie zareagował.   

      Widać po prostu musiała.  Człowiek ten 

"znał siłę swych pieniędzy", a ona pewnie jak zwykle 

ratowała małżeństwo ze względu na dzieci.  W kontakcie 

osobistym był przemiły i uroczy, troskliwy i opiekuńczy...

do pewnego momentu, kiedy zmieniał się w osobę budzącą 

lęk, gdy ktoś nie poddał się jego woli.  

      W ten sposób niewolił ludzi, a kiedy to robił, potrafił się 

zręcznie wykręcać.  Inteligencji mu bowiem nie brakowało. 

A o swej pracy napisał mi kiedyś, że głęboko gardzi ludźmi, 

którzy mu płacą za doradzanie w samorozwoju. Nie, że są 

mu obojętni, ale, że nie uważa ich w pełni za ludzi.  To jego 

wyznanie, na które zareagowałem zdziwieniem, sprawiło, 

że nie paliłem się do współpracy, którą mi zaoferował.  

Obwiniano mnie za to mówiąc, że "nie potrafiłem wykorzystać 

swej szansy", a inni jej nie mieli. Było to jednak wbrew moim 

poczuciom życiowym i również w mej "karierze akademickiej" 

nigdy nie byłem niczyim "człowiekiem", za co zapłaciłem dość 

wysoką cenę, ponieważ pozostałe osoby związane były na ogół 

dość mocno z wpływowymi osobami, partiami politycznymi

i koteriami.     

     Myśli może było w tym wyznaniu niewiele, ale wspomnień

trochę i to tych nie najbardziej przeze mnie pożądanych. 

Chcę tylko zwrócić uwagę na to, jak wielka może być 

czasem różnica w rozumieniu sensu tych samych słów.   

Przecież Hania poradziła mi coś zupełnie innego niż to, 

co uzurpował sobie ów coach.  Była osobą łagodną i

nieakceptującą psychicznego zniewolenia w jakiejkolwiek

postaci. 

     Nie może jednak zabraknąć wątku nieco bardziej

egzystencjalnego, choć  potraktuję go z odrobiną

autoironii.  Niedawno jakaś młoda osoba zapytała

mnie o moje życiowe zamierzenia.  Odpowiedziałem 

sekwencją słów: 

    "Samotność, cierpienie, starość, rozkład, śmierć..."

    - Ależ pan jeszcze wiele może! - odpowiedziała. Serdecznie

mnie to rozbawiło, jak wszystko to, co kojarzy mi się

z upajaniem się własną mocą.  Zresztą nie znałem dobrze 

tej osoby. 

    Często mi się przypomina w podobnych sytuacjach utwór

Charlesa Mingusa "Pithecanthropus Erectus."   Bohater

tego utworu z dumą napawa się swą mocą, aż do chwili, 

kiedy spotyka dinozaura i...całkowicie "wymięka" - słychać 

tylko jego rozpaczliwe jęki.  

     Mingus był prostym człowiekiem (i wybitnym, w jakimś

sensie genialnym muzykiem), ale takie rzeczy doskonale 

rozumiał i miał spore poczucie humoru.  

    Kiedyś ktoś opowiedział mi o nim dość sugestywną anegdotę. 

Odwiedził po śmierci jego żonę, bo chciał zrobić z nią wywiad

w nadziei,  że nie będzie musiał za to płacić, bo z Polski i 

zza żelaznej kurtyny.  A ta całkiem nieoczekiwanie podała mu 

do ręki jakąś oprawną w półskórek księgę.  Zainteresował się 

tym bardzo, bo była to jedyna książka w jej domu i to dość 

okazała, pomyślał więc, że to na pewno Biblia.  Ale książka była 

w środku pozbawiona kartek, a w jej okładkach był...rewolwer. 

     Tak czasem bywa z ufnością wobec życia.  Ale jednak jego 

żona była dość ufna, a może po prostu rewolwer nie był nabity, 

:-D






 

 

Komentarze

  1. Tytuł jest trochę mylący. Zapowiada tekst, który chciałem napisać, ale zamiast myśli wdarły się bardziej osobiste wspomnienia. Całość nie jest jednak bez sensu, choć może nieco bardziej ponura niż bym chciał, ale trochę się przed tym bronię poczuciem humoru.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie kolega ze szkoły po przegranej walce rozwalił głowę kamieniem. Była cała miska krwi i zszywanie na żywca w szpitalu...O mało mnie nie zabił. Ale nie zawsze mogłem się bronić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiadasz Nezumi, ze Twoje życiowe zamierzenia to:
    "Samotność, cierpienie, starość, rozkład, śmierć..."
    Stanie sie dokladnie tak, jak deklarujesz.
    Ja nie rozumiem, jak intelektualista, nazywajacy siebie Mystikiem sam sobie podcina skrzydła.
    Przeciez dopiero teraz, po przejściu na emeryture mozna wszystkie marzenia zrealizować.

    Matthew 9:27-34
    Jesus: “Become what you believe.”

    u Mateusza 9:27-34
    Jezus: „Stań się tym, w co wierzysz”.

    OdpowiedzUsuń
  4. Danek

    To oczywiście był sarkazm...Moje zamierzenia życiowe są inne, a pracy mam więcej niż kiedykolwiek, tylko jedynie na chwałę Bożą (za "Bóg zapłać!"). Ale poza zamierzeniami jest jeszcze realne życie. Widzę (i czuję) jak cierpią moi rodzice, którzy doczekali późnej starości, mimo, że mają względnie dobrą opiekę. Jeśli możesz sprawić, żeby osoba, której ciało odmawia posłuszeństwa, fruwała i nie czuła zwierzęcego bólu i całkiem ludzkiego niepokoju, to przypisujesz sobie kompetencje boskie. Ale nawet Pan Bóg nie może sprawić, żeby to, co ma cierpieć, nie doznawało cierpienia, a co ma umrzeć, nie umierało.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty