Wiedźma wierzby. Opowieść fantastyczna
Fotografując drzewa rozmawiam czasem z ich duchami,
ale nigdy dotąd nie spotkałem jeszcze Wierzbowej Wiedźmy.
Zbliżał się wieczór i kres smętnego dnia. Przed zmierzchem
poszedłem nad rzekę i chciałem popłakać sobie z wierzbami.
Ale wiedziałem, że wiatr nie ukoi mego smutku.
Wtedy zjawiła się Wierzbowa Wiedźma i spytała, czy
coś mi nie dolega, a ja opowiedziałem jej tę historię:
"Po szóstej rano odebrałem w telefonie wiadomość, w której
ktoś nazwał mnie psychopatą. Trudno mi było zebrać myśli,
a mimo to osoba ta sprecyzowała o co jej chodziło, mówiąc,
że to ktoś taki, kto nie przestrzega zasad. Choć pochłonięty
byłem rozmową w okienku telefonu, jednocześnie zastanawiałem
się, czy odpowiada to znanym mi definicjom psychopatii. Jednak
nie dowiedziałem się, jakich zasad nie przestrzegam. Bliski już
byłem odpowiedzenia jej w tym samym duchu, ale postanowiłem
nie ulegać temu szaleństwu i nawet w końcu powiedziałem coś
bardzo miłego. Zrobiłem to całkiem szczerze. A potem położyłem
się na chwilę spać, ponieważ przez całą noc byłem czymś zajęty,
ciesząc się, że nigdy w mym dość długim życiu nie splamiłem
się w gniewie ani w rozpaczy podobną obelgą. Ludzie, którzy
mocno coś przeżywają, zwykle nie zdają sobie sprawy z tego,
co przeżywać musi osoba, która ich słucha. Płaczą, nie słysząc
płaczu drugiej osoby, tak jakby pozbawiona była czucia i serca,
które właśnie postanowili rozszarpać.
Ale przeżyłem w życiu tak wiele, że nic mnie już nie zdziwi.
Pewna kobieta codziennie gotowała obiad dla swego kochanka
i prosiła mnie, żebym mu go zaniósł. Była przekonana, że
zamieszkał w pobliżu. Ale on był w tym czasie półtora tysiąca
kilometrów stąd. Odbierałem go od niej codziennie przez
pół roku zanim trafiła do szpitala psychiatrycznego. Nigdy
nie powiedziałem jej, że jest chora. Dzięki temu udało mi się
ją w końcu namówić na wizytę u lekarza. Nie mogła uwierzyć,
że o niej zapomniał. Nie jadłem tych obiadów. Pozostawiałem
je jego duchowi.
Kochałem już wtedy od dawna inną kobietę i nie musiałem
spędzać z nią czasu, a jednak byłem przy niej przez całe noce, w
których roiła o spotkaniu z nim. Kiedy na powitanie Nowego
Roku niebo rozświetliły fajerwerki, była przekonana, że to on
je dla niej odpalił i że za chwilę się zjawi.
Tego rodzaju zdarzenia z mego życia, a było ich znacznie
więcej, nauczyły mnie nie utożsamiać się w pełni z przeżyciami
innych, ale rozumieć je i czuć. Czasem ktoś jednak igrał z moimi
uczuciami.
Pewna inna bliska mi kobieta udawała, że topi
się w wannie i musiałem ją stamtąd wyciągać, bo nie przejawiała
żadnych oznak życia. Kiedyś podczas ulewnego deszczu położyła
się na leśnej trawie i udawała martwą. Zrobiła to tak
znakomicie, że byłem przekonany, że nie żyje. W swoim
kremowym, poplamionym krwią płaszczyku, wyglądała, jakby
umarła, oddech jej zanikł, a twarz była blada. Po kilku minutach
wstała z mar i wesolutka oparła się na mym ramieniu. Widziałem
będąc z nią wiele jej upływającej krwi. A jej lekarz powiedział,
że życie uratowała jej miłość, jaką jej okazałem.
Jestem nauczycielem akademickim. Pewna niezwykle zdolna
studentka mojego seminarium (zaczęła pisać już doktorat na
innym wydziale), trzykrotnie zanim ją poznałem, próbowała
krwawo skończyć ze sobą, a potem prosiła mnie, abym nie
opuszczał jej w nocy. W ten sposób uratowałem jej życie.
Była to cicha i skromna, ale gniewna osoba. Swoją agresję
skrywała i tłumiła. Kiedyś spotkała mnie przypadkowo na
ulicy i zwierzyła z tego.
Kochała jakiegoś swego profesora, który w końcu, chcąc się
od niej uwolnić (nie łączyło ich nic poza podziwem z jej
strony; być może ją za coś chwalił) założył obrączkę i powiedział
jej, że jego żona spodziewa się dziecka. Opowiadała mi o nim
bez przerwy, rozmarzając się i wchodząc w najbardziej
intymne zakamarki swych uczuć. A kiedy przeprowadził się do
innego miasta, zamieszkała tam na tej samej ulicy. Powiedziała,
że kiedy zobaczyła go z żoną, a on udał, że jej nie widzi, była
w szoku. Zacząłem się obawiać, czy nie zrobi jego młodej żonie,
którą zaczęła śledzić, jakiejś krzywdy.
W piątki kończyłem zajęcia o ósmej wieczór, ale
wychodziłem zwykle przed dziesiątą, bo inna dziewczyna zaczęła
mnie oblegać i prosić o rozmowę. Wychodziliśmy potem z
instytutu razem, a ja po drodze dzwoniłem do mej życiowej
partnerki i informowałem ją o tym. Jej problem nie wydawał
się być poważny. Wspomniałem coś podczas zajęć o tym, że
zwierzęta mają duszę, a ona zaczęła mówić, że doskonale
o tym wie, bowiem hoduje dwa dość okazałe gady, które
są bardzo czułe. Uśmiechałem się podczas rozmowy sugerując,
że muszę już kończyć, ale wtedy spytała, czy może mi o czymś
powiedzieć. Jest to dla niej bardzo ważne, bo nie wie, czy
powinna jeszcze żyć na tym świecie.
I tak rozpoczęła się historia jej miłości do żonatego
czterdziestolatka. Zdawała mi z niej relację co
tydzień. A każda następna była coraz bardziej dramatyczna.
Zaczęła mówić o nim z coraz większą agresją i spytała, czy
powinna porozmawiać z jego żoną. Uprzedziłem ją, że żona
o wszystkim wie i musi tolerować jego zachowanie i stanowczo
jej to odradzałem. (Mężczyzna był bogatym, świetnie
sytuowanym biznesmenem, który spotykał się ze studentką w
innym wynajętym mieszkaniu). Postanowiła jednak sama się o
tym przekonać. Rozmawiała z żoną i wyznała jej miłość do
jej męża, ale ta udawała, że o niczym nie wie, a w końcu ją
wyrzuciła. O tym, że jest żonaty dowiedziała się oczywiście
nie od niego. Potem zaczął mówić, że się z żoną rozwiedzie,
ale wiadomo już było, że kłamie. Zasugerowałem jej, że
mogłaby od niego odejść, ale nie potrafiła.
O ile poprzednie trzy historie były poważne
i w związku z tym musiałem darować sobie co bardziej drastyczne
szczegóły, o tyle ta jest zupełnie banalna. Podobnie jak
historia studenta, który podczas omawiania klasycznego
filozoficznego tekstu o samobójstwie, wyznał nagle, że
marzy o śmierci. Mówił o tym z wielką fantazją i
entuzjazmem, przyrównując śmierć do szczytowego
błogostanu przewyższającego ekstazę erotyczną miliardy
razy. Nie podobało się to jego koleżankom z grupy.
Po zajęciach poprosił mnie o rozmowę i powiedział, że
planuje swą śmierć dokładnie tak, jak to zrobił
jego idol z zespołu "Nirwana." Jego wizja śmierci
jako najwyższego błogostanu była niezwykle mroczna.
Taki człowiek nie pójdzie z tym do psychiatry, a jeśli spotka
kogoś takiego jak ja, ma szanse uratować życie. Poświęciłem
mu sporo czasu. Przez pewien czas, wiedząc, że czeka przez
cały tydzień na rozmowę ze mną, upewniałem go, że jego
wizja może mieć pewien sens, jednak podczas rozmowy
kierowałem jego wyobraźnię ku rzeczom bardziej realnym.
Minęło trochę czasu, kiedy uświadomił sobie, że czuje się
bardzo samotny - nie miał nikogo bliskiego i że jego relacja
z matką, z którą mieszka jest "bardzo ciężka." Powoli
oswajał się z dość banalną świadomością, że brakuje mu
dziewczyny, a jego matka tyranizuje go. Przestał myśleć
o śmierci i postanowił studiować filozofię."
- Czy to już wszystko? - spytała Wierzba Wiedźmy.
- Ależ skąd! - każda z tych i innych podobnych historii
rozwijała się dalej. - odpowiedziałem.
- Jak pan myśli, co skłaniało te osoby do podobnej
otwartości wobec pana? -
- Myślę, że potrafiłem ich słuchać i podświadomie
wyczuwały, że jestem do nich podobny, ale że radzę sobie
z mechanizmami destrukcji. Poza tym, miałem też sporą
wiedzę i byłem człowiekiem refleksyjnym. Czuły, że mogą
pozwolić sobie ze mną na szczerość, że nie będę ich pouczał,
ani moralizował, ani udawał, że rozumiem, ale się im poświęcę,
oddam całym sobą. A kiedy myślały, że są w rozpaczy,
uświadamiały sobie, że jestem być może od nich o wiele bardziej
samotny, choć to ukrywam i że nie mam do kogo zwrócić się po
pomoc.
- Po jakim czasie zaczął pan mieć problemy z własną
psychiką? -
- Od wczesnej młodości przez całe życie cierpiałem na
głęboką depresję, z którą dzielnie walczyłem. Moje
dzieciństwo było, jak ktoś je obrazowo nazwał, piekłem.
Nauczyłem się akceptacji siebie, bycia dla siebie jak gdyby
przyjacielem, redukowania mojego poczucia winy,
poczucia psychicznej autonomii wobec innych
osób i poczucia własnej wartości. Paradoksalnie moim
największym wrogiem były próby przymuszania mnie
do łatwego optymizmu, którym próbowano mnie podnosić na
duchu a ratowała mnie melancholia. Uświadomiłem sobie
wartość współczującej miłości jako przeżycia i postawy wobec
innych czujących istot. -
- Kiedy zauważył pan, że coś jest n i e t a k? -
- Poszedłem do psychiatry i poprosiłem o poradę w
związku z problemami najbliższej mi osoby. A wtedy
psychiatra, starsza kobieta z wielką troską zauważyła,
że moje poświęcenie (o którym ci nie opowiadam)
jest być może chorobliwe. "Jest pan mężczyzną -
powiedziała - i sądząc po rozmowie z panem, człowiekiem
zupełnie wyjątkowym, wyjątkowo inteligentnym i wrażliwym,
ma pan zawód nauczyciela akademickiego i pracuje pan
twórczo, dlaczego chce pan doprowadzić swe życie do ruiny?
To pan wymaga teraz opieki...Musi nałożyć pan sobie granice."
Wszystko jednak układało się pomyślnie. Moja twórczość
przynosiła mi uznanie, życie osobiste zaczęło ponownie rozkwitać
i nic nie zapowiadało tego, co wydarzy się później. -
- Trafił pan do szpitala? -
- Sam się tam zgłosiłem i miałem spory kłopot z opuszczeniem
go. Uznano mój przypadek za niemal beznadziejny. Musiałem
uruchomić ogromną siłę woli, aby mnie stamtąd zwolniono. Jako
chory na depresję wylądowałem na oddziale diagnostycznym
ze schizofrenikami...a nawet z mordercami. Poznałem ich
przypadłości i cierpienia (czasem niewyobrażalne) i przemoc,
jaką (dla ich rzekomego, czy realnego dobra) wobec nich
stosowano. Niektórych z nich, kiedy poczułem się lepiej,
podtrzymywałem na duchu.
Jednego bałem się szczególnie, bo był wobec mnie bardzo
agresywny i w nocy pochylał się nad moim łóżkiem. Uroił
sobie, że kogoś zamordowałem i że jestem psychopatą, który
nie ma poczucia winy. Rozmawiał ze mną jak ze
zbrodniarzem hitlerowskim, zadając dociekliwe pytania
o moje sumienie. Zacząłem niemal myśleć, że to zrobiłem.
Był bardzo fizycznie silny i kiedy wyrwał telefon umocowany
ze ściany czterech pielęgniarzy nie mogło go powalić. Spał na
łóżku obok mnie. Bano się go, a ja rano miałem mokre posłanie.
Nikt go nie lubił. Rodzina wezwała pogotowie, kiedy wyrzucił
telewizor przez okno i zabierał się do wyrzucania mebli.
Kiedy założono mu kaftan, nikt mu nie chciał podać wody.
Po ośmiu godzinach konał z pragnienia, bo w ramach
kary za agresję nie podawano mu wody i nagle zamiast się
go bać, poczułem wobec niego ogromne współczucie i zdjęty
nim przyniosłem mu wodę i napoiłem go. To było moje
przebudzenie...Wyszliśmy w tym samym czasie. Dziękował mi
a nawet wyrażał wobec mnie szczególną serdeczność.
Moi bliscy poprosili, aby przeniesiono mnie do innej sali, na
której leżały tylko trzy osoby. Do mężczyzny w średnim wieku,
dość z pozoru prymitywnego, przychodziła córka. Przynosiła
mu po pracy codziennie jedzenie. Była dla niego troskliwa i
czuła, ale on bał się, że ją zgwałcą, kiedy będzie wracała po nocy
do domu przez las. Co pewien czas pytała go: "Dlaczego tato to
zrobiłeś?...Wiesz, że będziesz miał proces." Obserwowałem
go. Przez cały dzień czekał tylko, aż ona do niego przyjdzie.
Któregoś dnia zaczął płakać...
To są rzeczy, o których jeszcze w ogóle mogę mówić.
Młody i prosty chłopak, który już siódmy raz trafiał do
szpitala z powodu agresji, poprosił, abym mu powiedział,
co Biblia mówi o miłości. Był tym ogromnie wzruszony i
bardzo wdzięczny, niemal jak dziecko. Pytał mnie, czy
Bóg istnieje, a ja czując jak mu to jest potrzebne,
zapewniłem go o tym.
Dziewczyna chora na raka, z wygoloną głową, rozmawiała
bez przerwy przez wyimaginowany telefon z rodzicami i
chłopakiem, którzy całymi miesiącami ani razu jej nie
odwiedzili. Była głodna, jak wielu pacjentów i prosiła mnie o
jedzenie, które mi czasem przynoszono. Żebrała o nie wzrokiem.
Dojrzały, silny mężczyzna w średnim wieku, który odwiedzał
córkę w sali obok, na mój widok popłakał się. Jego twarz
wyrażała głębokie wzruszenie i poczucie bezradności.
Pewien przesączony moczem alkoholik opowiadał mi jak dwa
razy odcięto go od pętli, kiedy się wieszał. Mówił o tym z
nieukrywaną wściekłością.
Mnie też nie chciano wypuścić do kiosku z gazetami, tłumacząc,
że "potem znajdujemy takich jak pan martwych." Chciałem
stamtąd wyjść, ale nie było klamki, a okno było zakratowane.
Czułem się, jakbym był w więzieniu. Pytałem, kiedy będę
mógł jak inni wychodzić do kiosku, ale odpowiadano mi:
"Jeszcze nie teraz!"
Pewna staruszka późnym wieczorem modliła się czołgając na
kolanach po korytarzu i odgrywając upiorną scenę z pogrzebu
własnego syna lub męża. "Z Synem Bożym nas pojednaj,
Pocieszycielko nasza, Orędowniczko nasza..." Kiedyś w nocy
spotkałem ją idąc do łazienki. "Zostaniesz zabity!" - zasyczała.
- I dlatego trudno panu zrozumieć jacy są teraz ludzie? -
- Tak, Wiedźmo, trudno mi to czasem zrozumieć...Ponieważ
wtedy jakby umarłem i narodziłem się na nowo, czy
mówiąc nieco górnolotnie - zmartwychwstałem. I choć lekarze
chwalili mnie za siłę woli, czułem, że jest to jakiś dar losu.
Myślę, że Dostojewski mógł się czuć podobnie, kiedy nagle
oznajmiono mu, że egzekucja została wstrzymana. To jest takie
poczucie, że ma się drugie, bardziej świadome życie. -
- Nie zaznał pan potem od nikogo żadnego dobra? -
- Zaznałem Wiedźmo...Wciąż jeszcze wierzę w człowieka. -
- A co było z pana zajęciami? -
- Na szczęście podczas mego pobytu w szpitalu ktoś
mnie w nich zastąpił. Wróciłem później do nich. -
- I co, znowu się pan dla kogoś poświęcał? -
- Większość historii, jakie opowiedziałem, wydarzyła
się potem. A przecież opowiedziałem tylko cząstkę
niektórych. To, o czym w ogóle dało się mówić. -
- Ale pominął pan rzeczy najbardziej dramatyczne. -
- Musiałem, droga Wiedźmo. Nigdy nie wiem, czy
ktoś nas nie podgląda, albo nie słucha. -
Wiedźma uśmiechnęła się życzliwie i powiedziała:
- Nie martwię się o pana. Zahartował się już pan
w podobnych bojach...Ale, jeśli chciałby pan ze sobą
skończyć, proszę do mnie przyjść. Poszumię trochę,
roztoczę swój zapach, ukołyszę, utulę, popłaczę...
I oddam panu cząstkę miłości, którą podarował pan
innym. Wiem, że w swoich opowieściach skromnie
pan to przemilczał. Nie ma potrzeby rozważać, czy jest
pan zdrowy, czy chory...Poza tym, wie pan, że to nie
miałoby sensu? Kres nadejdzie i tak szybciej niż się pan
tego spodziewał. Widziałam to czarne ptaszysko, które
usiadło obok pana, to nie kaczka, one są bardzo
płochliwe...Zaufał panu! -
💧
OdpowiedzUsuńRokitę łatwiej u nas spotkać...I Porutę. To znaczy Borutę. Ale kserografu (jak mówił
mój kolega z podwórka) lepiej z nim nie podpisywać...
Piotrze, chcialbym abyś zapewnil, ze Twoje imię wpisane jest do Księgi Życia.
OdpowiedzUsuńJednak to jest Twoja dusza, Twoja wolna wola :)
Twoja świadomość to jest Twoja dusza.
OdpowiedzUsuńWszystko to czym oraz kim jesteś dzisiaj, wszystkie Twoje myśli, nawet Twoje hobby metalurgiczne -
zabierzesz to ze soba w zaświaty.
Tam bedziesz dalej uprawial swoje hobby do czasu az sie nacieszysz, az zainteresujesz sie czyms innym.
Ja doświadczylem wyjścia z mojego fizycznego ciala -
dalej bylem soba.
Nie bylem kimś innym - bylem dalej soba, wszystko pamietalem kim jestem.