Odrobina patosu i słodyczy

   

    



    Jestem wyjątkowo zmęczony.  Wczoraj mama opowiedziała

mi znowu o tym, jak  ciężko przechodziłem wietrzną ospę.  

(Co u dzieci jest raczej rzadkie, bo choroba ma zwykle dość

łagodny przebieg).  Szczepiła mnie i  starszego brata.  Brat 

nie poczuł nic poza ukłuciem, a ja ledwo przeżyłem.  Pamiętam, 

jak przy czterdziestostopniowej gorączce widziałem na suficie 

i na ścianach ogromne pająki.  Gdybym umarł w wieku pięciu 

lat, to nie byłoby mnie na tym świecie. Strata raczej 

niezauważalna dla nikogo poza nią.   

     Drugi raz mogłem zejść z tego świata jako student. 

Nagle zacząłem gwałtownie chudnąć i z powodów do dzisiaj 

nieustalonych czułem ogromne wycieńczenie organizmu. 

Pobyt w szpitalu nie wyjaśnił przyczyny. (Ta, którą ustalono 

okazała się później błędna).  Było ze mną naprawdę źle, co 

może widać trochę też na pożegnalnym zdjęciu, które zrobił 

mi wtedy przyjaciel. 

     Nie będę już dalej opisywał mych kłopotów ze zdrowiem, 

choć czekała mnie niedługo potem (nie związana z tym) 

nagła operacja, która być może uratowała mi życie.  Poszedłem 

do lekarza zupełnie nieświadomy, a po kilku dniach była już ta

operacja. Ordynator poważnie obawiał się, że mogę jej nie 

przeżyć.

     Było to dla mnie szokujące, bo w liceum miałem rekord szkoły 

w biegu na 100 metrów, grałem w piłkę i nic nie zapowiadało 

późniejszych zdarzeń. Pamiętam, jak salowa podeszła do mojego 

łóżka po tej operacji i z właściwym sobie wdziękiem powiedziała: 

"Jest pan bardzo podobny do mojego zięcia. On też na to umarł."

W ogóle na sali wszyscy byli przekonani, że wyjdę "nogami do 

przodu", z wyjątkiem 85 letniego kowala ze wsi, który powiedział

mi: "Jeszcze będziesz brykał!"  Był to wyjątkowo spokojny

człowiek, pogodzony ze swym losem na sali, z której codziennie

prawie kogoś wynoszono (była to ogromna dwudziestoosobowa

sala w Szpitalu Wolskim). 

     Wbrew pozorom nie myślę zbyt wiele o zdrowiu. Do lekarza

chodzę raz na kilka lat, mimo, że jestem poważnie chory.  Dzięki

temu lekarz nie straszy mnie "zejściem."  "Niech się pan tak

nie cieszy!  Widziałem trupy z wynikami o wiele lepszymi od 

pańskich." Wyjątkiem był ostatnio okulista, do którego ktoś 

życzliwy mnie zaprowadził.  

     Ale kondycja fizyczna to pojęcie raczej względne. Moja ciotka 

jako nastolatka była łączniczką w powstaniu (inna wczorajsza 

opowieść mojej mamy).  Wróciła stamtąd plując krwią z gruźlicą 

(której przedtem nie miała) i tak zawszona, że musiano ściąć jej 

piękne długie warkocze.  Niedawno obchodziła 94 urodziny.   

     Mama była wtedy na wsi kilkadziesiąt kilometrów od 

Warszawy. Wywiózł ją tam dziadek zanim go Ukraińcy 

rozstrzelali.  Podobno było tam widać łunę płonącego miasta, 

a kiedy modliła się wraz z innymi osobami pod krzyżem o życie 

najbliższych, latały nad nimi płonące strzępy, które wiatr 

stamtąd przywiał.      

     Kiedy miała 11 lat musiała zdobyć pieniądze na trumnę dla

dziadka, przywieźć ją do Warszawy na jakiejś bryczce i 

uczestniczyć w ekshumacji. A po wojnie opiekować się jako 

dziecko matką, która była ciężko ranna i straciła prawą rękę, i 

zarabiać na życie. Jej matka znikała na całe dnie i okazało się, że 

spędza je na grobie męża.  Wracała stamtąd późnym wieczorem. 

Na szczęście córki zorientowały się dlaczego znika.  

      Dlaczego o tym piszę?  W końcu to dość banalne ludzkie

losy (biorąc pod uwagę historię i osobnicze różnice między 

ludźmi gdy chodzi o zdrowie).  

      Obawiam się jednak, że ludzie teraz, szczególnie ludzie 

młodzi, zatracili zupełnie właściwe spojrzenie na życie.  

(Pomijam kwestię braku elementarnej wiedzy o historii,

którą w edukacji fałszuje się lub przemilcza). Nie zdają sobie 

sprawy z jego kruchości.  Nie szanują go.  Nauczono

ich żyć tylko dla siebie, choć ich rodzice ciężko czasem na nich

pracowali.  Żyją tak, jakby życie nie miało mieć końca, a 

cierpienie mogło się przydarzyć jedynie komuś innemu, kto nie 

miał szczęścia, a zatem w ich mniemaniu w pewnym sensie na nie 

zasłużył. 

     Egoizm przerażał mnie zawsze, ale wyhodowano całe 

pokolenie ludzi, dla których życie jest jedynie przedmiotem 

konsumpcji,  a wolność polega na używaniu życia, a nie na 

cieszeniu się nim i poznawaniu go, i poczuciu solidarności z 

innymi czującymi istotami.  

     Nie znaczy to, że nie ma innych.  Są i tym bardziej ich za to 

cenię, rozmawiam z nimi i cieszę się, że nie przestali być ludźmi.  

Nigdy nie żywiłem resentymentu w stosunku do ludzi znacznie

od siebie młodszych.  Głęboko czasem im współczuję. Szczególnie

tym, którzy mają trudności życiowe, a mimo to nie rezygnują

ze swych marzeń i pasji.  Kiedy zaczynałem pracę nauczyciela

akademickiego byłem niewiele starszy od mych studentów,

a potem dystans ten powiększał się, ale wtedy nawet bardziej

niż wcześniej niektórzy z nich lgnęli do mnie i poszukiwali 

we mnie wsparcia.

     Choć o nic ich nigdy nie oskarżałem, a raczej widziałem 

w nich ofiary edukacji i wychowania,  czasem tłumaczą się 

za siebie i innych, że czują się bezradni w rzeczywistości, 

na którą nie mają wpływu, a nie żyje im się łatwo.  Nie zrobią 

przecież rewolucji.  

    Ale widuję też młodych "wyluzowanych" w znaczeniu tego 

słowa raczej negatywnym.  Wszystko, co mają, zawdzięczają

rodzicom, a wysiadając ze swego mercedesa potrafią gadać

tylko o polityce, ale zazwyczaj całkowicie bezproduktywnie,

albo pastwić się nad jakąś eksmitowaną staruszką, która nie

potrafiła w życiu zarobić.  To taki rodzaj współczesnego 

filistra -  wyjątkowo przykry.  Największym problemem dla

nich jest zamykanie kawiarni sieciowych, na które mnie nigdy 

nie było stać i to, że muszą zasłaniać nosy, czego zwykle nie 

robią, bo zadzierają je wysoko. Nie są przecież niewolnikami. 

     Ja byłem tam jedynie parę razy zapraszany na kawę 

przez swe urocze magistrantki.  Hulajnogi elektryczne 

parkowały w pobliżu.  Czasem do kawy dostawałem również

ciasteczko, co sprzyjało konwersacji. :-)   

     Mili są czasem  młodzi ludzie...Wspominałem tu o 

dziewczynie, która już po zakończeniu zajęć ofiarowała mi 

plecak, butelkę dobrego wina, czekoladki, ciasteczka i kubek 

do kawy.  Inna młoda osoba nazwała mnie najlepszym z ludzi, 

jakich w życiu poznała.  Zrobiła to w tragicznym 

momencie swego życia, po stracie najbliższej osoby i było to 

bardzo serdeczne i szczere wyznanie.  Ktoś bardzo przejął 

się chorobą Mitsuko i próbował mnie pocieszać i znaleźć

dla niej lekarza.  Pewna studentka po zaliczeniu 

wręczyła mi swój indeks, choć obowiązywały już wtedy 

jedynie elektroniczne wpisy ocen, mówiąc, że chce zachować

mój podpis na pamiątkę.  Uczestnik mego seminarium i

czytelnik mojego anonimowego bloga, człowiek niezwykle 

inteligentny, znalazł we mnie zrozumienie, kiedy nagle 

porzuciła go dziewczyna, z którą wcześniej zdawał u mnie 

egzamin.

      To przyjemniejsze niż uwaga pewnego młodziana:

"Co on kurwa pierdoli!"  Siedział z pół metra obok mnie.  

Zwróciłem mu łagodnie uwagę i trochę się zawstydził, 

czy może przestraszył.  (Okazało się, że nie zrozumiał tego, 

co mówię.  W anonimowych ankietach studenckich parę

razy nazywano mnie najlepszym wykładowcą). 

      A jeszcze inni młodzi ludzie wyprowadzając się z domu w 

którym mieszkam,  zostawili mi kartkę z podziękowaniem 

"dla cudownego sąsiada, za najwspanialszą muzykę na świecie." 

Myślałbym może, że to sarkazm (zdarzały się i awantury), ale 

czasem ktoś przychodził do mnie, kiedy coś mu szczególnie 

wpadło w ucho i wypytywał z entuzjazmem o jakąś muzykę. 

     Kiedyś zapytałem mą magistrantkę Hanię (jak na nią 

mówiono, choć była Wietnamką), osobę mądrą i psychicznie 

piękną, czy miałaby dla mnie jakąś radę na trudy życia.  

"Nauczyć się zdobywać to, czego pan pragnie. Dotyczy to 

również osób." - powiedziała.  Ale tego chyba nigdy się nie 

nauczę... 

      

Komentarze

  1. Trochę się zastanawiałem nad wykropkowaniem wulgaryzmów. Ale nie miałoby to obecnie większego sensu. Słowo pierdolić ma chyba najszerszy zakres znaczeniowy ze wszystkich używanych w jezyku polskim, a ostatnio nikt nic złego nie widzi w wyrażeniu nim tak zwanego wkurwu.
    Tu znaczy mówić bez sensu, od rzeczy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie to zasmuca. W nowym tłumaczeniu Biblii powinno być: "Szukajcie, a będziecie mieć wyjebane." Wtedy Młody to będzie kumał a może nawet zajarzy ;-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w ogole nie załapałem co chcesz powiedziec tłumacząc w sposob nowoczesny Biblie, pisząc:
      ""Szukajcie, a będziecie mieć wyjebane."

      Usuń
    2. Danek,

      To żart z tego, jakim językiem posługują się często młodzi, a nie z Pisma.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty