Social living is the best
To okładka wydania "Blood and Fire"...Zupełnie inna niż ta, którą najbardziej lubię, ale chyba ciekawa.
Kiedyś w dawnych czasach w jednym z warszawskich klubów
studenckich odbywała się giełda płyt winylowych. CD już
wtedy były, ale u nas niewiele i nimi nie handlowano. Chodziłem
na tę giełdę jako entuzjasta muzyki reggae, ale prawie nikt
z przychodzących jej nie miał (poza oczywiście Marleyem, UB 40,
Aswad i Cliffem), z wyjątkiem prezenterów radiowych, od
których coś nabywałem niezbyt drogo. To im zawdzięczam
poznanie roots reggae, mojej ulubionej wtedy (i również
w jakimś stopniu teraz, choć mam wiele ulubionych) muzyki.
Udało mi się jednak też "łyknąć" bardzo dobre amerykańskie
wydania płyt gigantów -Coltraine' a, Hendrixa, Milles' a, Johna
Lee Hookera, The Doors, angielskie Joy Division i innych.
Nie było tego jednak wiele. A tzw. klasyka (albo muzyka
poważna) była praktycznie nieosiągalna.
Dzisiaj nie mam ani jednej, bo bieda i brak miejsca w
pokoju skłoniły mnie do ich sprzedania za jakieś grosze. Prawie
wszystkie "odkupiłem" potem na kompaktach, ale nie było
to oczywiście odkupienie w sensie mistycznym ;-)
W przypadku nagrań muzyki z tamtego okresu, to niezupełnie
to samo. Choć zdarzają się fantastyczne remasteringi. Na
przykład angielska firma "Blood and Fire" zrobiła takie
cudownemu nagraniu płyty "Social Living" Burning Spear' a
z 1978 r. Być może jest to w ogóle płyta o najlepszym brzmieniu
w całej historii tego gatunku.
Wydaje się to niby niemożliwe, ale słychać tam nawet
więcej niż z winyla i to nie rzeczy niepotrzebnych, a
najważniejszych - mistyczną linię basu w pełnym brzmieniu,
wokal, naturalne pogłosy, bez poczucia jakiejś cyfrowej
agresywności. "Blood and Fire" już nie istnieje, bo była po
prostu w tym pietyzmie dla podobnych nagrań za dobra i nie
wytrzymała konkurencji z cyfrową tandetą. (Albo z innych,
nieznanych mi bliżej powodów).
Island wznawiał to nagranie kilka razy, ale nigdy nie udało się
osiągnąć tego samego efektu. Podobnie amerykańska firma
Caroline. Za bardzo wszystko wygładzono, żeby było ładniej i
przyjemniej dla ucha. I tak bardzo wiele pozostało i brzmi
solidnie w porównaniu ze skandalicznymi remasteringami płyt
Marley' a, na których bas roztapia się w akustycznym brzmieniu
jak margaryna na patelni, a chrypkę idolowi wycięto. Wszystko
po to, żeby "wycisnąć kasę" z młodych, którzy lubią, żeby było
ładnie...
To był ostatni winyl, jaki przechowywałem, ze względu na
okładkę. Niestety Mitsuko dość bezceremonialnie go obsikała.
Popatrzyłem na nią ze zrozumieniem i wyciąłem z okładki płyty
ocalały fragment na pamiątkę. To dla mnie niemal relikwia.
A dzisiaj to, że ją obsikała bardzo mnie rozczula.
A. mój były przyjaciel i frontman, cenił kiedyś tę płytę.
Włączyłem mu inną, którą on z kolei lubił i często jej u niego
słuchałem. A on w muzycznym uniesieniu powiedział, żebym
ją wyłączył, bo to w porównaniu z tym, co mu przed chwilą
puszczałem "suchy brandzel." (Lubił takie sugestywne
określenia). Płyta jest rzeczywiście, jak się czasem mówi,
uduchowiona i dość melancholijna.
Ktoś napisał słusznie w recenzji, że jest to jedno z najlepszych
nagrań w historii wszystkich muzycznych gatunków (oczywiście
tzw. muzyki rozrywkowej, choć nazwa ta bywa myląca).
Przewodniki po muzyce reggae zaliczają ją zwykle do "pięciu
arcydzieł" tego wykonawcy. Ja mogę jej słuchać zawsze.
Serge Gainsbourg nagrał dwie fantastyczne płyty reggae,
które sprzedał w wielomilionowych nakładach. (A ponieważ
przerobił też na reggae Marsyliankę, jakiś fanatyk chciał
go zastrzelić podczas koncertu). W tym celu pojechał też
na Jamajkę i nagrał ją z najlepszymi muzykami Szekspirem
(królem basu) i Dunbarem (bębny), a także z dziewczynami
Boba Marley' a (w chórku). Początkowo byli nieufni, ale
spytali go: "Czy to Ty śpiewałeś ten przebój z gołą babą w
łóżku?" Zrozumieli, że jest poetą, choć na szczęście nie znali
francuskiego, bo tekst "Loli Rastafari" mógłby ich "rozwalić".
Na wszelki wypadek spytali go: "Mamy grać t a k ładnie?",
ale on powiedział, żeby grali tak, jak zawsze. Teksty są czasem
boskie! Jak ten o sławnych Żydach - Jezusie, Marksie i
Trockim. No i melorecytacja piękna!
Kiedy przycisnęła mnie bieda i w tamtych czasach
odsprzedawałem jakieś płyty i w sumie nie tak wiele
ich miałem. Przez całą giełdę nikt się nimi nie interesował,
a pod koniec przychodził handlarz i pytał "Ile to cenisz?"
Wymieniałem najniższą z możliwych do wyobrażenia cen,
a on odchodził mówiąc, że może sprzedam to komuś w
przyszłym tygodniu i życzy mi powodzenia. Za
chwilę sam mu coś przynosiłem, a on litował się nade mną
i wspominając o tym, że na tym straci, ale nie jest
człowiekiem bez serca, kupował za grosze.
Taki jest mój zmysł handlu i dlatego też nie zajmuje się
zawodowo literaturą. ;-) Z niejakim rozbawieniem słuchałem
niedawno jakiegoś profesora ekonomii z Centrum Adma Smitha,
który powiedział, że w handlu nie ma moralności w tradycyjnym
sensie, a cnotą jest wykorzystanie do maksimum sytuacji
potencjalnego sprzedawcy lub nabywcy. Dlatego pojęcia takie
jak spekulant już obecnie nie istnieją, bo każdy rozumie, że
handlujący jest w istocie dobroczyńcą. Szkoda, że czasem
niewidzialna ręka rynku sięga zbyt głęboko do naszej kieszeni.
Jednak musimy to rozumieć.
Niektóre czerstwe gęby tych handlarzy do dzisiaj pamiętam.
A także ich określenia dotyczące płyt: "Pieczątka", kiedy
płyta była rzekomo nie wyciągana z fabrycznej folii, "Lustro",
kiedy po czyszczeniu wydawała się mało porysowana,
albo "Fabrycznie nowa" (kiedy widać było, że specjalnie
nowa nie jest). Innych prawie nie mieli ;-) A kiedy okładka
była zniszczona, albo trafiał się "jugol" (niezłe czasem
wydanie z byłej Jugosławii), mówili, że rzecz jest tak
rzadka, że proszę bardzo, możesz przez kilka lat jej
szukać, ale serdecznie wątpią, czy ją znajdziesz, choć Biblia
podobno tak głosi.
Trudno było o najlepsze reggae. "Haile I Hymn"
Ijahmana sprzedał mi w swym mieszkaniu na Wałowej
Kazik Staszewski. Inną płytę słynny Magura. A większość
miałem od Włodka Kleszcza, który grał wtedy reggae
w radiu.
Gandży wiele się nie napaliłem, szczególnie
po dwóch epizodach. W jednym z nich najpierw wydawało
mi się, że mogę latać jak ptak i miałem ochotę wyskoczyć
przez okno, a potem poczułem, że jestem w stanie
śmierci klinicznej i widzę światło. (Ale było to już działanie
marihuany w połączeniu z dwoma rodzajami alkoholu w ilości
raczej niemałej).
W drugim widziałem w przejściu podziemnym siedmiu
defilujących policjantów, a według rozbieżnych relacji moich
znajomych było ich jedynie dwóch, albo co najwyżej czterech.
Cudem uniknąłem też śmierci wieziony przez "napalonego"
kolegę lewą stroną jezdni w górę Alei Ujazdowskich (w
okolicach Belwederu). Jeden z moich znajomych z Londynu
kupił wtedy sobie fantastyczną "brykę" i przyjechał do Polski.
Po trzech dniach zabił się w niej na jakiejś warszawskiej
koleinie. Zawsze, kiedy słucham "Midnight Ravers"
- smutnej piosenki Marleya z płyty "Catch A Fire" ,
przypominam sobie, że na krótko przed jego śmiercią
słuchaliśmy jej razem. Uwielbiał ją, podobnie jak ja.
Poza tym jednak marihuana dobrze na mnie działała,
wywołując stany mistyczne, ale szybko ją odstawiłem,
widząc znajomych, którzy zaczynali sięgać po coraz
mocniejsze rzeczy. Przykro mi było słuchać, że bliska
mi osoba miała ksywę "Amfetamina" i że wyleczył ją z
tego dopiero alkoholizm.
Dorobiłem do tego później teorię, że kiedy słucham
dobrego reggae, to mój mózg pod wpływem wibracji
sam produkuje jeszcze mocniej działającą substancję.
Jestem przekonany, że tak było...i jest ;-)
Mój starszy brat, który zarabiał na życie w firmie
handlującej bronią (w ramach uwłaszczonej
nomenklatury PRL), zobaczył kiedyś "na fejsie" u mnie
zdjęcie Marley' a i wyraził , zdziwienie, że słucham
tego nieokrzesanego prymitywa i chama.
On zawsze mówi mi coś miłego, ale tym razem pomyślałem,
że jest częścią Babilonu i jak w piosence innego rootsmana
o handlarzu bronią: "Powinien być osądzony na śmierć!"...bo przez takich jak on, giną ludzie, czasem nawet dzieci, które uczy
się zabijać i rekrutuje do armii w Afryce. Ale było to tylko
chwilowe spięcie, bo mojego brata trudno podejrzewać o
jakąś tego rodzaju refleksję. To kulturalny człowiek.
Nauczyłem się kochać go jak brata, a może nawet nie
musiałem się tego uczyć ;-) To jeszcze jedna moja dziwna
skłonność...
Odrobinę lżejszy tekst. Jak zwykle ostatnio...kiedy życie mnie dość przyciska.
OdpowiedzUsuńCD dostałem w prezencie urodzinowym od B. Poszliśmy wtedy do wielkiego
sklepu "Tower Records", którego już rzecz jasna nie ma i kiedy je zobaczyłem
podobno wykrzyknąłem z radości. B. miała poczucie humoru i od razu zmierzyła
w skali jednego do dziesięciu rozmiar mego pożądania. Oceniła je na dziesiątkę
i wkrótce wychodziłem ze sklepu z miną kota podnoszącego wysoko ogon z dumy,
że jest tak kochany. To było to nagranie z "Blood and Fire."
W 1989 r pojechałem po płyty (winyle) do Berlina. Widziałem tam wtedy po raz
pierwszy galerie handlowe i ścieżki rowerowe...i aptekę na prawie każdym rogu ulicy.
Niestety, dworzec był chyba na terenie dawnej NRD, bo biegali po nim jacyś faszyści,
którzy chcieli bić Polaków. A kiedy pociąg tam wjeżdżał pełno było policji z psami,
co nasuwało mi skojarzenia z drugą wojną światową. A Polacy, jak to Polacy! Jeden
na dworcu rzucił peta na posadzkę i mówi: "I tak musi to ktoś zaraz posprzątać!"
Pewien znawca reggae i innych gatunków muzyki rozrywkowej przekonywał mnie niedawno, że to płyta bez ekstremizmów i szaleństwa, jakie odnaleźć można np. w garażowym brzmieniu "Man Ah Warrior"
OdpowiedzUsuńTappera Zuckie. Tapper, którym zachwyciła się sama Patti Smith, miał wtedy ledwie 18 lat.
Jego nagranie jest znakomite (później miał tylko jedną prawie tak dobrą płytę), ale to nie jest jedyna miara wartości muzyki. W tym sensie londyński występ Burning Speara, którego część utrwalone potem na płycie "Live" (1977) był równie ważną dla wielbicieli punka rzeczą...
Mój absolutny przebój wszechczasów robiący na mnie wrażenie do dzisiaj to utwór the Wall Pink Floyd.
OdpowiedzUsuńNiedawno slyszałem ten utwór grany przez zespół bardzo młodych ludzi w klubie na wyspie Key West na koncu archipelagu Florida Keys, 200km na poludnie od Miami
Ogromne wrażenie.
No tak, to jest wygodne i nie zajmuje miejsca. Jeśli chodzi o klasykę, to jej dostępność w necie jest dość ograniczona. Jest ona nadal dostępna przede wszystkim na CD, których produkcja jest wciąż duża, a za udostępnienie nowych nagrań w necie trzeba zazwyczaj płacić...
OdpowiedzUsuń