Szczerość w praktyce akademickiej

     Nie udało mi się niestety wyjść z domu, żeby

załatwić konieczne sprawy (wizytę u dentysty

przełożyłem na poniedziałek), ani w ogóle

nawet zacząć dnia, czy posłuchać muzyki.

Przeleżałem półprzytomny, zaglądając jedynie 

co pewien czas na Lunę.  Dopiero wieczorem 

wyszedłem na spacer, ale akurat spadł deszcz. 

      Na szczęście nie czytam już tekstów o nieuniknionym 

holocauście ludzi w wieku dojrzałym i starszych 

z powodu epidemii i niewydolności służby zdrowia, ani 

o przesłuchiwaniu nieprzytomnego, czy rzekomo 

symulującego adwokata i polityka.  

     Zerkanie na Lunę nasunęło mi pytanie: Czy zawsze

należy komuś mówić to, co uważamy za prawdę, niejako 

"w oczy"?   Ale rozumiem taką spontaniczną potrzebę.

Choć trzeba liczyć się z tym, że ktoś puści coś mimo

uszu, albo odpowie w sposób, który nas zirytuje

lub zasmuci, a może niepotrzebnie go zmartwimy.

    Inaczej to wygląda zwykle w wymiarze 

instytucjonalnym, kiedy od wyrażenia opinii coś zależy. 

Zmanipulowana szczerość bywa złośliwa, a nawet 

perfidna i nie pozostawia żadnej szansy obrony.

To nie jest jakiś prymitywny hejt. Tu bardziej chodzi

o aluzyjność i sugerowanie pewnych rzeczy. 

A w odpowiednim momencie można nawet 

zaprzeczyć, stwierdzając, że tego absolutnie się

nie powiedziało i że broniący się przesadza. 

Wrażenie jednak pozostaje. Cel został osiągnięty.

     Jako tzw. pracownik naukowy uczestniczyłem

w wielu zebraniach, na których mówiło się o niczym 

lub raczej próbowało niczego nie powiedzieć.  Ale, gdy

padł sygnał "z góry" koledzy potrafili "wykańczać" osobę 

przeznaczoną do "wycięcia" i zawsze znajdowali mocne

argumenty. Mnie to akurat na szczęście nie spotkało

(stosowano wobec mnie bardziej podłe metody)

i nigdy też w tym odstrzale nie uczestniczyłem.To nawet

nie kwestia zasad, ale zwykłej empatii. Bo jak to może być,

rozmawiam z kolegą, którego może niezbyt lubię, ale

jednak nie ma to na naszą rozmowę wpływu i nagle 

miałbym reagować na sygnał: "A teraz rzucamy się 

na niego!"   

      Niestety inteligencja w tym nie przeszkadza,

a nawet może być pomocna w takim polowaniu z

nagonką.  A krytyka jest zawsze "merytoryczna." 

Pod tym względem jestem jednak całkowicie 

prostoduszny. 

      Kiedyś "wycinano" tak w moim zakładzie pewnego

doktora habilitowanego, wzbijając się w ocenie jego

referatu na szczyty oratorstwa i uderzając w nutę 

szczerości. Uniwersytety są niby oazą wolności, ale

w rzeczywistości są takie, jak społeczeństwo, w 

którym istnieją. 

     "Powiem szczerze, tylko się na mnie nie obraź, to, 

co tu zaprezentowałeś nie nadaje się nawet na materiał

popularyzacyjny dla uczniów szkoły średniej. 

A rozumiem, że referujesz swoją profesorką książkę.  

...Ja wiem, nie unoś się, że jesteś przekonany, że jest 

inaczej, ale to tylko twoje subiektywne odczucie, jak 

zresztą słusznie tu już zauważono."

     Kolega ten spotkał mnie kiedyś na ulicy i mówi:

"Dziękuję Ci, że Ty jeden na mnie nie napadłeś.

Ale uważaj, ona ma długie ręce!"   Powiedziałem

mu, że miałem nawet ochotę za coś go skrytykować, 

ale kiedy zorientowałem się, co się dzieje, 

zrezygnowałem z tego.  

     Instynkt zadziobywania ofiary opisany jest 

dość dobrze w psychologii społecznej, którą

kiedyś, już jako wykładowca akademicki

musiałem się zapoznać, prowadząc także zajęcia

z socjologii.  Tu zilustrowałem chyba 

najłagodniejszą jego formę, w której nie

wiąże się to z poczuciem obcości takiej

osoby, a ma powody wyłącznie pragmatyczne:

ktoś komuś stoi na przeszkodzie w realizacji

jego planów. 

     Inną formą zainteresowania produktem 

naukowym i osobą jest tak zwane kadzenie.  

To również wymaga przyzwolenia i zachęty:

     "Pięknie to przedstawiłaś Elu.  Słyszę w tym

Levinasa i Ecco.  Umiesz też myśleć Heideggerem. 

Wymyśl tylko jakiś tytuł. No i warto nieco rozszerzyć, 

trzy strony to trochę za mało jak na pracę doktorską.

No i przydałoby się też, żebyś wiedziała o czym 

piszesz, ale wszyscy chyba się ze mną zgodzą, że to 

było fantastyczne wystąpienie!"  

     Na te entuzjastyczne słowa doktorantka wstaje

i zalewając się  łzami kaja się, wskazując na

to, że zaczęła właśnie życie małżeńskie i nie ma

zbyt wiele czasu na naukę i inne pierdoły. 

    "Ależ kochanie!  Wszystko było doskonale.  

Tylko musisz wymyślić, o czym chcesz pisać. 

Zadzwoń do mnie, umówimy się w moim mieszkaniu

i pogadamy."

    "Ja też, Pani Profesor uważam, że Ela wspaniale

wyraziła  pewną ukrytą tendencję.  Nie tylko zresztą

Levinas. Ja bym dodała jeszcze Habermasa i całą 

szkołę frankfurcką. Ale zgadzam się, że przydałby

się jakiś tytuł...To cię Elu ukierunkuje." 

     Dwuznaczność tych pochwał nikogo nie dziwi,

bowiem podkreśla fakt hierarchicznej zależności. 

Jak zechcę mogę cię chronić, a wykopię kogoś

innego. 

     Odstrzał i kadzenie nie robią na mnie jakiegoś

szczególnego wrażenia. Poza tym, że myślę

raczej inną częścią ciała niż Heideggerem.

Ale ich skutki bywają definitywne - utrata etatu lub 

jego zachowanie w przypadku przychylności. 

    Na zakończenie przytoczę pewną historyjkę

i powiem o czymś, co do dzisiaj mnie porusza.

Po moim referacie na temat filozofii chińskiej,

wstaje mój starszy kolega i mówi:

   "Ładnie pan to przedstawił, nie powiem. 

Ale jak wszyscy doskonale wiemy, żyjemy w 

kręgu kultury chrześcijańskiej, a nawet, że tak

powiem, katolickiej i tego powinniśmy się 

trzymać...Dlaczego pan pisze o

myśli chińskiej. Czy jest pan żółty?" 

Brzmiało to i zostało odebrane przez 

wszystkich jak ciężki zarzut, z którym 

jednak na szczęście nikt się nie zgodził,

bo wypowiadał go były członek  jedynie

słusznej partii.   

     Jakoś uprzejmie mu odpowiedziałem    

- a było to kilkanaście lat temu i tematyka

chińska nie była wtedy zbyt popularna. 

A potem miałem w grupie studentów jego

syna.  Pamiętam, że był to przystojny i

nadzwyczaj bystry,  pogodny 

młody człowiek i że zadał mi na egzaminie 

pytanie daleko wykraczające poza samą 

filozofię, a wchodzące w sferę bezpośrednio

przeżywanego życia i jakoś osobiste.  

Zdał egzamin bardzo dobrze, bo sporo 

umiał, ale dodatkowo ujął mnie i zaskoczył 

tym pytaniem. Widać było, że filozofia go 

naprawdę pasjonuje...  

       Po kilku latach przypadkowo 

spotkałem w Zakładzie jego ojca, który

zresztą często udzielał się w telewizji

i był człowiekiem, który samego siebie

podziwiał, choć w nauce niewiele  

osiągnął.  Zawsze raczej unikał rozmów 

ze mną za wyjątkiem pytania, czy mam

klucz od pokoju. 

       Był, inaczej niż zwykle, jakiś skupiony, 

poważny i smutny, i powiedział, że

jego syn popełnił samobójstwo.  Poszukiwał

we mnie jakiegoś wsparcia, a kiedy już

je uzyskał, dodał:

     - Na szczęście mam jeszcze drugiego! - 

    Uchwyciłem się jakoś tej myśli, bo przez

kilka dni po tej rozmowie nie mogłem dojść

do siebie.

     Nigdy nie wiemy kogo i w jakiej sytuacji

życiowej kiedyś spotkamy i dlatego ja czasem

rezygnuję z powiedzenia wszystkiego, co o kimś

myślę. Choć byłoby to szczere i przez nikogo

nie sterowane wyznanie...

    


   






     

 

 

 

 

    


 

     




 

Komentarze

  1. Przykłady podaję tu dość archaiczne z czasów, kiedy system grantów i tzw. parametryzacji, dających złudzenie obiektywnej oceny, jeszcze nie działał i nie niszczył humanistyki. Sam mechanizm nie zmienił się jednak zasadniczo. Oczywiście trzeba mieć już tytuł i projekt i rzecz nieco sformalizować, bo ocena jest niejako mechaniczna, ale nadal prawie wszystko zależy od tzw. stosunków interpersonalnych.

    OdpowiedzUsuń
  2. W czasach, do których odnosi się to wspomnienie, było jednak sporo wybitnych filozofów i humanistów, którzy potrafili bardziej obiektywnie oceniać to, co ktoś robi. I tych mądrych ludzi trzymałem się...Teraz nie ma ich niestety prawie wcale.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na szczęście tylko p r a w i e wcale...To wspomnienie nie jest zwykłym wspomnieniem, w którym można się zorientować, o jakie realne osoby chodzi. Celowo przywołałem to, co dotyczy czasów już
    dla większości ludzi dawnych, nie wchodząc zbytnio w charakterystykę występujących w nim postaci.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nezumi,
    bardzo mnie jest przykro, ze jestes tak bardzo chory.
    Mam dla Ciebie wibracyjny sposob na uzdrowienie samego siebie.
    w organizmie mamy gruczoł, ktory google tlumaczy na Garsica.
    w Stanach nazywa sie on Thymus gland.
    oto link na miejsce, gdzie jest jego lokalizacja.
    https://www.mayoclinic.org/diseases-conditions/myasthenia-gravis/multimedia/thymus-gland/img-20007802
    Kładziesz prawą dłoń w miejscu gdzie znajduje sie thymus gland -
    nastepnie nucisz .... mmmmmmm
    kieruj glos w miejsce thymus gland abys poczul wibracje.
    tak z 7 razy, nusisz mmmmmmMMMmm najdluzej jak wytrzymasz na jednym oddechu.
    Jest istotne, ze dlonia czujesz wibracje swojego glosu w miejscu gdzie znajduje sie thymus gland.
    Nastepnie ,,,, nusisz sylabę AaaaaAAAaa
    nucisz na tyle glosno abys poczul wibracje swoją dlonią leżącą na thymus gland.
    Ponownie nucisz najdluzej ile wytrzymasz na jednym oddechu, co najmniej 7 razy
    Rób to z miloscia do swojego wlasnego thymus gland.
    W ten sposob zapewniasz, ze ogranizm produkuje wystarczajaca ilosc bialych cialek, ktore wzmacniaja system odpornosciowy Twojego wlasnego organizmu.
    Nazywa sie to po ang. T cells, komorki zabójcze dla wszelkich obcych bakterii czy wirusów.
    Nie gwarantuje, ze w ten sposób mozna wyleczyc sie z covid, jednak na pewno mozna wyleczyc sie z choroby, ktora teraz Ciebie męczy.
    Bardzo istotna jest intencja - I am strong, I am healthy zanim zaczniesz uzdrawiajacy seans.
    Zapraszam do holistycznej metody samo-uzdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Danek
      Dziękuję :-)

      Nie jest aż tak źle. Ale trochę mnie to zaskoczyło i męczy, choć to tylko przeziębienie i efekt bezsenności- mimo brania leku...

      Usuń
  5. Jeśli chodzi o bliskich to zwykle też staram się reagować raczej tak jak Ty niż jak Twój syn, ale nie zawsze potrafię w tym wytrwać. Szczególnie wtedy, kiedy są mi oni naprawdę bliscy...To czasami miało bardzo dobre skutki, a czasem niezbyt dobre dla tych osób.

    Moją pracę trudno byłoby nazwać najemną w tym sensie, że w swojej twórczości mogłem chcieć spełniać pewne wymogi, ale pozostawałem wolny. Również zajęcia prowadziłem autorskie. Ale oczywiście byłem cząstką środowiska, do którego należałem.
    Zawsze jednak jako ktoś, kto sporo się od niego różni. I podobnie jak Ty starałem się nie wchodzić z nikim w konflikt, bo z natury jestem człowiekiem pokojowym i spokojnym. Niestety, mimo to niszczono mnie dość potężnie. Najpierw w obawie, że zostanę kierownikiem zakładu, a potem dlatego, że nie byłem niczyim "czlowiekiem." A także dlatego, że chociaż nic nie mówiłem, sądzono, że mógłbym coś powiedzieć jako osoba, która myśli o życiu inaczej - nie w kategoriach osobistej kariery i zysku...Ta moja niezależność sprawiła, że jeden z dziekanów nazwał mnie obcym z wyboru. Było to wbrew pozorom bardzo pochlebne ponieważ stawiało mnie w rzędzie prawdziwych myślicieli.
    Z drugiej strony była w tym sugestia, że jestem mało dyspozycyjny. Tak więc wchodząc między wrony można nie krakać tak jak one...ale ma to pewną cenę. Dopóki żyli i byli obecni w środowisku mądrzy i szlachetni ludzie, zawsze stawali w mojej obronie...A w ostatnim czasie też pojawił się rozumny człowiek, któremu zawdzięczam to, że mogę cieszyć się w pracy należnym każdemu szacunkiem.




    OdpowiedzUsuń
  6. Niestety przekresliło...
    W przypadku humanistyki
    zawsze istniał też element
    pewnej bezinteresowności, co oczywiście nie znaczy, że
    powinno się pracować niemal za darmo...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty