Nad wodą
...
Mam więcej czasu na słuchanie muzyki niż
kiedykolwiek, ale słucham jej niewiele mimo,
że mogłaby ukoić wiele mojego smutku i lęku.
Teraz, kiedy ludzie mniej wychodzą z domu
nawet piękną muzykę mogą odbierać czasem
jako coś, co burzy ich spokój.
Kilka lat temu kupiłem pięknie wydaną
muzyką religijną Charpentiera: "M. A.
Charpentier a la Chapelle Royale de
Versailles." Prześliczna książeczka zawiera
dwa CD z nagraniami jego utworów wykonane
przez zespół Mistrza Savalla z udziałem Marii
Cristiny Kiehr, Gerarda Lesna i Montserrat
Figueras (między innymi). Nagranie pochodzi
z 2004 r, za wyjątkiem koncertu na violę da
gamba nagranego w 2013 r. Całość ukazała
się w 2014 r (Alia Vox).
Jak delikatna jest tu interpretacyjna robota
widać na przykładzie utworu "Salve Regina a
trois voix pareilles", który brzmi niebiańsko.
Celowo użyłem słowa robota, ponieważ
czasem interpretacja jakiegoś utworu muzycznego
sama w sobie jest wielką sztuką. Charpentier to
jeden z mistrzów francuskiego baroku, ale Savall
należy do współczesnych mistrzów interpretacji
muzyki dawnej.
Wczoraj już myślałem o przesłuchaniu tych
nagrań, ale są tak delikatne, że zagłuszy je
pewnie łomot z dołu, który nie m nic wspólnego
z pozytywną wibracją. Tak więc mogę chyba
tylko pomarzyć o tym, że jestem w Wersalu
i słucham tej muzyki.
Chociaż po filmie o umieraniu Króla
Słońce zupełnie inaczej patrzę na ten komfort.
To wyjątkowo przygnębiający i realistyczny
film oparty niestety na autentycznych faktach.
W wyniku licznych zaniedbań i błędów lekarzy
król skonał dotknięty gangreną w absolutnej,
mimo obecności różnych osób, samotności
i ekstremalnym bólu, na łożu w mroku
zaciemnionej sypialni. Chwila po chwili,
dzień po dniu, w sposób niezwykle
monotonny pokazane jest tu zbliżanie się
śmierci. Jak w posępnym sonecie Sępa-
Szarzyńskiego: "Śmierć tuż za nami spore
czyni kroki."
A i "Wszystkie poranki świata", głośny film
o pewnym epizodzie z młodości sławnego
kompozytora Marais'a, jest nie tylko
melancholijny, ale i tragiczny. Savall gra na
violi da gamba przejmująco pięknie. Także w
cichej, ale wstrząsającej scenie ukazującej
powieszoną kochankę kompozytora,
Dziewczyna ta była córką Mistrza, u którego
Marais praktykował (również wybitnego,
jak wiadomo, kompozytora), melancholika
i człowieka niezwykle surowego, i uczyła się
od niego gry na tym szlachetnym instrumencie
zanim dołączyła do grona tragicznie
opuszczonych kochanek, które odebrały
sobie życie.
Życie było wtedy wyjątkowo kruche,
nie tylko emocjonalnie, ale także fizycznie.
A potrzeba przeżyć religijnych duża nawet
w przypadku króla, który lubował się w
miłostkach i otworzył burdel. Ludwik XIV
był też jednak, jak wszyscy wiedzą, wielkim
melomanem i muzyka była na co dzień
obecna w jego życiu. Jednak to już temat
na jakąś rozprawę z zakresu historii muzyki.
(Choć oczywiście wiele takich tekstów
istnieje).
Wcześniej tragicznie zgasł także Lully,
jego nadworny kompozytor i twórca
znakomitych oper (ale także religijnych
motetów dla króla)...A w Anglii młody
Purcell przeżył tylko o kilka miesięcy
królową Marię, którą zmiotła ze świata
epidemia wietrznej ospy. Napisał dla
niej cudowną muzykę żałobną.
Zmarł na zapalenie płuc, kiedy, jak głosi
legenda, małżonka nie wpuściła go
wieczorem do domu, gdy wracał z jakiejś
popijawy. Dla niego odę żałobną
skomponował jego stary nauczyciel Blow,
który nie dożył sześćdziesiątki.
Zagrożenie epidemią było w tych czasach
duże, podobnie jak śmiertelność wśród
niemowląt. Nie wiedziano nic o bakteriach
i wirusach, a rzeki były tak zanieczyszczone
krwią z rzeźni i różnymi odpadkami, że
picie wody uważano za dość ryzykowne.
W Wersalu załatwiano potrzeby fizjologiczne
gdzie popadnie, nie myto się zbyt często
(używano perfum), a damy chodziły przez
pół roku w tej samej sukni.
Arystokraci byli często religijnie żarliwi,
bo bali się śmierci. Ale, kiedy wychodzili z
kaplicy, wracali do swych greckich i
rzymskich bożków, miłostek i rozkoszy życia,
połączonych jednak z utrapieniem
rywalizowania o względy króla i odpowiedni
stołek w jego otoczeniu. Choć wiele
sławnych osób, dam i mężczyzn, pisało
wtedy wspomnienia, nikt chyba lepiej
niż La Rochefoucauld nie opisał tego życia,
choć tworzył jedynie zwięzłe i cięte
aforyzmy, tak popularne na salonach.
Jego refleksje dotyczące życia nie
są zbyt wyszukane, ale nie brak im
przenikliwości godnej pióra Nietzschego,
który go zresztą bardzo cenił.
Dla mnie najciekawsze są aforyzmy
poświęcone miłości i interesowności.
Miłość porównywał do ducha, o którym
wszyscy mówią, a którego nikt nigdy nie
widział. Ta namiętność, którą znamy
i nazywamy zwykle miłością łatwo gaśnie,
a im mocniej ktoś kogoś kocha, tym bardziej
jest potem przez tę osobę odrzucany. Nie
przestaje jednak żywić złudzeń i często myśli,
że jest nadal kochany, choć miłość, którą
sobie roi, dawno już w sercu osoby
kochanej wygasła.
Inny wybitny aforysta późniejszej epoki,
poeta Coleridge, odróżniał już wyraźnie
miłość od namiętności i był przekonany, że
ta pierwsza nie przemija, podczas gdy druga
znika nagle jak duch, gdy kur zapieje. Taki
był zapewne najczęściej los dworskich
miłostek, które były w istocie rodzajem
zabawy, choć czasem dla kochającego
zbyt serio kończyły się tragicznie.
Interesowność miała być według
La Rochefoucauld powszechną
przypadłością ludzi, a przynajmniej
przypadłością tych, których spotykał.
Opisywał ją z podziwu godną wnikliwością.
Ludzie są egoistami, którzy łatwo znoszą
nieszczęścia innych, a ich cnoty są jedynie
przebranymi przywarami. Drugą ich
najbardziej wyrazistą cechą był niestety
resentyment.
Niejako na marginesie tych refleksji
zauważa, że "starość jest piekłem pięknych
kobiet."
Być może czasu na muzykę nie mam
jednak tak wiele. Nikt nie zna przecież
własnego losu. Ale chciałbym mimo to
zakończyć te impresje lżejszym nieco
akcentem, choć nie jestem pewien,
czy mi się to uda.
Kiedyś pewien student filozofii, który
o muzyce barokowej nie wiedział zbyt
wiele, ale czcił Mistrza Savalla i uwielbiał
"Tafelmusik" Telemanna, opowiadał mi
z entuzjazmem, że pragnie otworzyć w
Warszawie kawiarnię, czy nawet restaurację,
w której odtwarzano by muzykę z tej epoki.
Uważał, że trzeba popularyzować "wysoką
sztukę", ale chciał też na tym zarobić i
dawać ludziom muzykę do kotleta. Liczył
na snobizm dorobkiewiczów.
Wątpię, aby zrealizował swój projekt,
ale w Kazimierzu była niegdyś urocza
kawiarnia, w której można było przy
świecach zjeść ciasteczka i wypić wino
słuchając np. mszy Mozarta, czy Haydna,
i było tam niedrogo.
Lubiliśmy ją z Basią, bo można było tam
spokojnie rozmawiać, "trzymać się za rączki"
(jak mówiła) i czulić. Haydn był głęboko
religijny, ale religijność Mozarta jest dość
problematyczna. A msze bywają naprawdę
relaksujące...Zwłaszcza, kiedy kończą się
wieczornym spacerem nad Wisłą lub inną
jakąś wodą.
Jednak życie upływa jak rzeka i nawet
miłe wspomnienia pojawiają się rzadko
przed jego zmierzchem, a często przenikają
się też ze wspomnieniami mniej radosnymi.
Goethe w przejmujący sposób pisał o
naszych marzeniach: "Na wodzie byłyście
pisane, odpłyńcie tedy razem z wodą."
A Schubert skomponował do tych słów tak
smutną pieśń, że kiedy się ją słyszy, łzy
same napływają do oczu.
Ale wspomnienie Wisły w Kazimierzu,
przygasłe już nieco, lecz jednak dość żywe,
przypomniało mi inne, bardziej
dramatyczne chwile mego życia.
Byłem tam w różnych okresach życia
z osobami, które wtedy kochałem, w
odstępach mniej więcej dwudziestoletnich.
Podczas pierwszego z tych błogich
i szczęśliwych pobytów w bardzo
wczesnej młodości niewiele brakowało,
a zakończyłbym życie w sposób, który
żartobliwie i autoironicznie określiłbym
"na Schumanna", chociaż o jego nieudanej
próbie rozstania się z życiem w falach
Renu nic wtedy nie wiedziałem.
Być może wpłynęła na mnie tak
samobójcza śmierć dyrektora liceum,
osoby której dobroci doświadczyłem
jako chłopiec. (Ale o tym już nie tak
dawno pisałem). Wszystko to jeszcze
pozostawało w romantycznej wyobraźni
chłopca. Mimo ogromnego krwotoku,
wracałem znad rzeki nad ranem przez
opustoszały cmentarz z nadzieją.
A kiedy po latach byłem tam z drugą
najbliższą mi osobą, nagle zaczęło mnie
znowu ciągnąć nocą do tej wody. To
piękne miejsce dla mej psyche było tak
silnie magnetyczne, że działało na mnie
nie tyle mocą wspomnienia dawnej
miłości, ale tym, co teraz przeżywałem.
Nie były to więc raczej chwile
niezmąconego szczęścia. (Nie chcę tu
pisać o powodach, dla których tak było,
żeby nie mącić dodatkowo tego
wspomnienia czymś tragicznym, ale
i nazbyt osobistym).
Ale mówiąc w sposób ogólny i
nieosobisty, tak bywa przecież z
intensywnymi uczuciami. Jak zauważył
pewien wnikliwy komentator sławnego
chińskiego tekstu studiowanego
od starożytności: "W jednej chwili
miałbyś ochotę krzyczeć ze szczęścia,
a po chwili umrzeć z rozpaczy."
Poza tą zmiennością uczuć
niebezpieczne jest przekonanie, że
prawdziwa miłość wyraża się najpełniej
w oddaniu życia za drugą osobę.
Uważam to przekonanie za słuszne,
ale właśnie niebezpieczne. Czasem
chodzi jedynie o to, aby ocalić
w niej miłość do życia, co paradoksalnie
wymaga ofiary z życia własnego,
która wywoła wstrząs służący
przebudzeniu. Dlatego też
kochankowie chcą umrzeć razem, aby
ocalić swą miłość. Jest to
perspektywa bardziej kusząca niż
wspólne cierpienie, rozłąka lub
męczenie się razem, czy życie dla
siebie.
Pominę tu historię pewnego
japońskiego pisarza, który parę razy
próbował zabić się ze swymi kochankami
i wyszedł z tego cało (one nie zawsze),
a dopiero chyba za piątym razem zrobił
to skutecznie jak nasz Witkacy.
Jedna z najbliższych mi osób też
chciała, żebyśmy się razem zabili
i było to dla mnie spore wyzwanie
i silna pokusa. (A może to ja tego
chciałem a ona tylko odgadła mój
zamysł). Jednak tu już wchodzimy
w sferę chorobliwej nadwrażliwości.
Realną przyczyną samobójstwa
nie są zwykle takie lub jakiekolwiek
inne piękne lub mniej piękne myśli.
Depresja to zabójcza choroba.
W depresyjnym nastroju działa
śmiertelny drive - jakaś przemożna siła,
której niełatwo się oprzeć. Coś, co
trudno byłoby nazwać rozpaczą, bo
rozpacz nas nie przyciąga i nie przyzywa.
Rozpacz ma zwykle możliwą do
rozpoznania przyczynę i jak każda
złożona emocja ma swój komponent
kognitywny - wiąże się z pewnym
przekonaniem, czy wyobrażeniem.
A owa siła jest z istoty swej
bezprzyczynowa i opiera się na
jakichś podświadomych skojarzeniach.
(Co zauważył nawet Tołstoj w "Annie
Kareninie, choć przecież ukazał i
przyczyny).
Pojawiają się też czasem marzenia o
śmierci nadzwyczaj błogie. Takie miał
jeden z moich studentów. Wyobrażał
sobie śmierć jako wejście w nirwanę.
Po kilku rozmowach udało mi się znaleźć
całkiem realne i dość banalne przyczyny,
dla których jego nastrój był obniżony
i zasugerować mu, że nie musi się z ich
powodu zabijać.
Jednak dopiero stosunkowo niedawno
samobójcza śmierć mego uniwersyteckiego
kolegi położyła kres temu niebezpiecznemu
impulsowi. Po raz kolejny ciągnęło mnie
do wody. Ale tym razem, mimo mroku,
jaki mnie wtedy opanował, wybrałem
rodzaj dystansu i autoanalizy. Pojechałem
w nocy nad Wisłę i dokonałem czegoś w
rodzaju wizji lokalnej. Wyobraziłem sobie
ze szczegółami, jak się wtedy czuł i jak
sama ta upiorna nocą okolica wciągnęła
go w otchłań śmierci. (Sfotografowałem
to miejsce).
Kiedy zrobił pierwszy krok,
być może w nadziei, że coś lub ktoś go
uratuje, nie było już odwrotu. I ja też
poczułem, że za chwilę nie będę mógł
już się cofnąć.
Bałem się nieistnienia, ale czułem
wyraźnie, że mogę rzucić się w wir
przeznaczenia. To była chwila,
w której musiałem dokonać wyboru.
Nie było w nim jednak niczego
heroicznego, ani żadnej filozofii
w tle.
Przemknęła mi przez głowę myśl,
że życie i tak niedługo się skończy,
więc pragnienie nieistnienia jest raczej
absurdalne i że mój depresyjny nastrój,
który przecież wynika z choroby, jest
chwilowy, a moja ofiara okaże się
daremna. Wiedziałem już, co stało
się z tym człowiekiem, który był tu
przede mną i który czuł być może
podobnie jak ja, ale zrobił o jeden
krok za dużo.
Camus i Cioran oswajają nas z
"samobójstwem filozoficznym."
Ale mnie bliski był raczej pogląd
Spinozy, wyrażony przez niego
w "Etyce", że nikt nie odbiera
sobie życia w wyniku wolnej,
w pełni racjonalnej decyzji.
Według Spinozy dusza samobójcy
tak zmienia się pod wpływem przyczyn
zewnętrznych, że przestaje być niejako
podobna do siebie samej. Conatus,
dążenie samozachowawcze, jest
bowiem samą istotą ludzkiego życia.
Widzimy to wyraźnie, kiedy ktoś
pod wpływem smutku, nie chce pić
ani przyjmować pokarmów i gotów
jest w ten sposób ponieść śmierć.
Często nie widzimy wyjścia ze
stanu psychicznego/sytuacji, w jakiej się
znajdujemy, ale za chwilę wszystko może
się zmienić. A jeśli się nie zmieni, zwykle
(o ile cierpienie i niepokój nie są
nadmierne) można jakoś żyć, nawet kiedy
porzuci się wszelką nadzieję. Cioran,
paradoksalnie widział, w tym szczególny
urok życia. Choć znacznie bardziej do
mnie przemawia wezwanie rabbiego
Nachmana: "Nigdy, ale to nigdy, nie
porzucaj nadziei!"
Spotkałem tego mego kolegę na
uniwersyteckim korytarzu na kilka dni
przed jego śmiercią i zwróciło moją
uwagę to, że wydawał się być w
euforii, jakby coś ważnego postanowił.
Jego ruchy były przesadnie
energiczne, a twarz jaśniała.
Przypominał nieco radosnego koguta.
Nie wiem, od jakich trosk chciał się
uwolnić i co skrywała jego ekscytacja.
Poczułem tylko, że był przeraźliwie
samotny.
Można oczywiście pomyśleć, że
miał na coś wielką nadzieję i nagle
została ona przez kogoś uśmiercona
albo zlekceważona, ale jest to raczej
wątpliwe. A przynajmniej nie miało
to chyba miejsca w tym akurat
czasie.
Przeczytałem później w necie
komentarz: "Z takim wyglądem
i w tym wieku, to nic dziwnego, że
się gościu utopił." Ktoś inny
przekonywał, że "facet musiał mieć
na sumieniu jakąś sprawę kryminalną
i czuł, że społeczeństwo go wykluczy."
(To drugie było może jakoś możliwe,
ale mało prawdopodobne, chociaż
zaszczucie z tego, czy innego powodu,
może prowadzić i często prowadzi do
samobójczej śmierci).
Dopiero teraz zaczęto się nim
interesować, choć niekoniecznie w
sposób życzliwy.
Potem jeszcze tylko raz bliski
byłem zakończenia życia. Było
to w dużym pokoju mieszkania mojej
matki. Chciałem wtedy zadzwonić do
osoby, którą kochałem. Ale na
szczęście w porę uświadomiłem sobie,
że albo nie odbierze telefonu, albo
się moją sytuacją nie przejmie (a
wtedy nie miałbym odwrotu) i być
może nigdy nie dowie się o moim
nieistnieniu. Zrobiło mi się żal matki.
I pomyślałem, że jak będę spadał,
być może przez ułamek sekundy
poczuję tęsknotę za życiem. Ale
będzie już za późno...
A teraz siedzę przykurczony
jak więzień, któremu nie zezwolono
na spacer i myślę o wiośnie, która
być może nigdy nie nadejdzie.
Wszyscy pragniemy wolności.
Szkoda, że często jest to poczucie
wolności za cenę destrukcji...
Mam więcej czasu na słuchanie muzyki niż
kiedykolwiek, ale słucham jej niewiele mimo,
że mogłaby ukoić wiele mojego smutku i lęku.
Teraz, kiedy ludzie mniej wychodzą z domu
nawet piękną muzykę mogą odbierać czasem
jako coś, co burzy ich spokój.
Kilka lat temu kupiłem pięknie wydaną
muzyką religijną Charpentiera: "M. A.
Charpentier a la Chapelle Royale de
Versailles." Prześliczna książeczka zawiera
dwa CD z nagraniami jego utworów wykonane
przez zespół Mistrza Savalla z udziałem Marii
Cristiny Kiehr, Gerarda Lesna i Montserrat
Figueras (między innymi). Nagranie pochodzi
z 2004 r, za wyjątkiem koncertu na violę da
gamba nagranego w 2013 r. Całość ukazała
się w 2014 r (Alia Vox).
Jak delikatna jest tu interpretacyjna robota
widać na przykładzie utworu "Salve Regina a
trois voix pareilles", który brzmi niebiańsko.
Celowo użyłem słowa robota, ponieważ
czasem interpretacja jakiegoś utworu muzycznego
sama w sobie jest wielką sztuką. Charpentier to
jeden z mistrzów francuskiego baroku, ale Savall
należy do współczesnych mistrzów interpretacji
muzyki dawnej.
Wczoraj już myślałem o przesłuchaniu tych
nagrań, ale są tak delikatne, że zagłuszy je
pewnie łomot z dołu, który nie m nic wspólnego
z pozytywną wibracją. Tak więc mogę chyba
tylko pomarzyć o tym, że jestem w Wersalu
i słucham tej muzyki.
Chociaż po filmie o umieraniu Króla
Słońce zupełnie inaczej patrzę na ten komfort.
To wyjątkowo przygnębiający i realistyczny
film oparty niestety na autentycznych faktach.
W wyniku licznych zaniedbań i błędów lekarzy
król skonał dotknięty gangreną w absolutnej,
mimo obecności różnych osób, samotności
i ekstremalnym bólu, na łożu w mroku
zaciemnionej sypialni. Chwila po chwili,
dzień po dniu, w sposób niezwykle
monotonny pokazane jest tu zbliżanie się
śmierci. Jak w posępnym sonecie Sępa-
Szarzyńskiego: "Śmierć tuż za nami spore
czyni kroki."
A i "Wszystkie poranki świata", głośny film
o pewnym epizodzie z młodości sławnego
kompozytora Marais'a, jest nie tylko
melancholijny, ale i tragiczny. Savall gra na
violi da gamba przejmująco pięknie. Także w
cichej, ale wstrząsającej scenie ukazującej
powieszoną kochankę kompozytora,
Dziewczyna ta była córką Mistrza, u którego
Marais praktykował (również wybitnego,
jak wiadomo, kompozytora), melancholika
i człowieka niezwykle surowego, i uczyła się
od niego gry na tym szlachetnym instrumencie
zanim dołączyła do grona tragicznie
opuszczonych kochanek, które odebrały
sobie życie.
Życie było wtedy wyjątkowo kruche,
nie tylko emocjonalnie, ale także fizycznie.
A potrzeba przeżyć religijnych duża nawet
w przypadku króla, który lubował się w
miłostkach i otworzył burdel. Ludwik XIV
był też jednak, jak wszyscy wiedzą, wielkim
melomanem i muzyka była na co dzień
obecna w jego życiu. Jednak to już temat
na jakąś rozprawę z zakresu historii muzyki.
(Choć oczywiście wiele takich tekstów
istnieje).
Wcześniej tragicznie zgasł także Lully,
jego nadworny kompozytor i twórca
znakomitych oper (ale także religijnych
motetów dla króla)...A w Anglii młody
Purcell przeżył tylko o kilka miesięcy
królową Marię, którą zmiotła ze świata
epidemia wietrznej ospy. Napisał dla
niej cudowną muzykę żałobną.
Zmarł na zapalenie płuc, kiedy, jak głosi
legenda, małżonka nie wpuściła go
wieczorem do domu, gdy wracał z jakiejś
popijawy. Dla niego odę żałobną
skomponował jego stary nauczyciel Blow,
który nie dożył sześćdziesiątki.
Zagrożenie epidemią było w tych czasach
duże, podobnie jak śmiertelność wśród
niemowląt. Nie wiedziano nic o bakteriach
i wirusach, a rzeki były tak zanieczyszczone
krwią z rzeźni i różnymi odpadkami, że
picie wody uważano za dość ryzykowne.
W Wersalu załatwiano potrzeby fizjologiczne
gdzie popadnie, nie myto się zbyt często
(używano perfum), a damy chodziły przez
pół roku w tej samej sukni.
Arystokraci byli często religijnie żarliwi,
bo bali się śmierci. Ale, kiedy wychodzili z
kaplicy, wracali do swych greckich i
rzymskich bożków, miłostek i rozkoszy życia,
połączonych jednak z utrapieniem
rywalizowania o względy króla i odpowiedni
stołek w jego otoczeniu. Choć wiele
sławnych osób, dam i mężczyzn, pisało
wtedy wspomnienia, nikt chyba lepiej
niż La Rochefoucauld nie opisał tego życia,
choć tworzył jedynie zwięzłe i cięte
aforyzmy, tak popularne na salonach.
Jego refleksje dotyczące życia nie
są zbyt wyszukane, ale nie brak im
przenikliwości godnej pióra Nietzschego,
który go zresztą bardzo cenił.
Dla mnie najciekawsze są aforyzmy
poświęcone miłości i interesowności.
Miłość porównywał do ducha, o którym
wszyscy mówią, a którego nikt nigdy nie
widział. Ta namiętność, którą znamy
i nazywamy zwykle miłością łatwo gaśnie,
a im mocniej ktoś kogoś kocha, tym bardziej
jest potem przez tę osobę odrzucany. Nie
przestaje jednak żywić złudzeń i często myśli,
że jest nadal kochany, choć miłość, którą
sobie roi, dawno już w sercu osoby
kochanej wygasła.
Inny wybitny aforysta późniejszej epoki,
poeta Coleridge, odróżniał już wyraźnie
miłość od namiętności i był przekonany, że
ta pierwsza nie przemija, podczas gdy druga
znika nagle jak duch, gdy kur zapieje. Taki
był zapewne najczęściej los dworskich
miłostek, które były w istocie rodzajem
zabawy, choć czasem dla kochającego
zbyt serio kończyły się tragicznie.
Interesowność miała być według
La Rochefoucauld powszechną
przypadłością ludzi, a przynajmniej
przypadłością tych, których spotykał.
Opisywał ją z podziwu godną wnikliwością.
Ludzie są egoistami, którzy łatwo znoszą
nieszczęścia innych, a ich cnoty są jedynie
przebranymi przywarami. Drugą ich
najbardziej wyrazistą cechą był niestety
resentyment.
Niejako na marginesie tych refleksji
zauważa, że "starość jest piekłem pięknych
kobiet."
Być może czasu na muzykę nie mam
jednak tak wiele. Nikt nie zna przecież
własnego losu. Ale chciałbym mimo to
zakończyć te impresje lżejszym nieco
akcentem, choć nie jestem pewien,
czy mi się to uda.
Kiedyś pewien student filozofii, który
o muzyce barokowej nie wiedział zbyt
wiele, ale czcił Mistrza Savalla i uwielbiał
"Tafelmusik" Telemanna, opowiadał mi
z entuzjazmem, że pragnie otworzyć w
Warszawie kawiarnię, czy nawet restaurację,
w której odtwarzano by muzykę z tej epoki.
Uważał, że trzeba popularyzować "wysoką
sztukę", ale chciał też na tym zarobić i
dawać ludziom muzykę do kotleta. Liczył
na snobizm dorobkiewiczów.
Wątpię, aby zrealizował swój projekt,
ale w Kazimierzu była niegdyś urocza
kawiarnia, w której można było przy
świecach zjeść ciasteczka i wypić wino
słuchając np. mszy Mozarta, czy Haydna,
i było tam niedrogo.
Lubiliśmy ją z Basią, bo można było tam
spokojnie rozmawiać, "trzymać się za rączki"
(jak mówiła) i czulić. Haydn był głęboko
religijny, ale religijność Mozarta jest dość
problematyczna. A msze bywają naprawdę
relaksujące...Zwłaszcza, kiedy kończą się
wieczornym spacerem nad Wisłą lub inną
jakąś wodą.
Jednak życie upływa jak rzeka i nawet
miłe wspomnienia pojawiają się rzadko
przed jego zmierzchem, a często przenikają
się też ze wspomnieniami mniej radosnymi.
Goethe w przejmujący sposób pisał o
naszych marzeniach: "Na wodzie byłyście
pisane, odpłyńcie tedy razem z wodą."
A Schubert skomponował do tych słów tak
smutną pieśń, że kiedy się ją słyszy, łzy
same napływają do oczu.
Ale wspomnienie Wisły w Kazimierzu,
przygasłe już nieco, lecz jednak dość żywe,
przypomniało mi inne, bardziej
dramatyczne chwile mego życia.
Byłem tam w różnych okresach życia
z osobami, które wtedy kochałem, w
odstępach mniej więcej dwudziestoletnich.
Podczas pierwszego z tych błogich
i szczęśliwych pobytów w bardzo
wczesnej młodości niewiele brakowało,
a zakończyłbym życie w sposób, który
żartobliwie i autoironicznie określiłbym
"na Schumanna", chociaż o jego nieudanej
próbie rozstania się z życiem w falach
Renu nic wtedy nie wiedziałem.
Być może wpłynęła na mnie tak
samobójcza śmierć dyrektora liceum,
osoby której dobroci doświadczyłem
jako chłopiec. (Ale o tym już nie tak
dawno pisałem). Wszystko to jeszcze
pozostawało w romantycznej wyobraźni
chłopca. Mimo ogromnego krwotoku,
wracałem znad rzeki nad ranem przez
opustoszały cmentarz z nadzieją.
A kiedy po latach byłem tam z drugą
najbliższą mi osobą, nagle zaczęło mnie
znowu ciągnąć nocą do tej wody. To
piękne miejsce dla mej psyche było tak
silnie magnetyczne, że działało na mnie
nie tyle mocą wspomnienia dawnej
miłości, ale tym, co teraz przeżywałem.
Nie były to więc raczej chwile
niezmąconego szczęścia. (Nie chcę tu
pisać o powodach, dla których tak było,
żeby nie mącić dodatkowo tego
wspomnienia czymś tragicznym, ale
i nazbyt osobistym).
Ale mówiąc w sposób ogólny i
nieosobisty, tak bywa przecież z
intensywnymi uczuciami. Jak zauważył
pewien wnikliwy komentator sławnego
chińskiego tekstu studiowanego
od starożytności: "W jednej chwili
miałbyś ochotę krzyczeć ze szczęścia,
a po chwili umrzeć z rozpaczy."
Poza tą zmiennością uczuć
niebezpieczne jest przekonanie, że
prawdziwa miłość wyraża się najpełniej
w oddaniu życia za drugą osobę.
Uważam to przekonanie za słuszne,
ale właśnie niebezpieczne. Czasem
chodzi jedynie o to, aby ocalić
w niej miłość do życia, co paradoksalnie
wymaga ofiary z życia własnego,
która wywoła wstrząs służący
przebudzeniu. Dlatego też
kochankowie chcą umrzeć razem, aby
ocalić swą miłość. Jest to
perspektywa bardziej kusząca niż
wspólne cierpienie, rozłąka lub
męczenie się razem, czy życie dla
siebie.
Pominę tu historię pewnego
japońskiego pisarza, który parę razy
próbował zabić się ze swymi kochankami
i wyszedł z tego cało (one nie zawsze),
a dopiero chyba za piątym razem zrobił
to skutecznie jak nasz Witkacy.
Jedna z najbliższych mi osób też
chciała, żebyśmy się razem zabili
i było to dla mnie spore wyzwanie
i silna pokusa. (A może to ja tego
chciałem a ona tylko odgadła mój
zamysł). Jednak tu już wchodzimy
w sferę chorobliwej nadwrażliwości.
Realną przyczyną samobójstwa
nie są zwykle takie lub jakiekolwiek
inne piękne lub mniej piękne myśli.
Depresja to zabójcza choroba.
W depresyjnym nastroju działa
śmiertelny drive - jakaś przemożna siła,
której niełatwo się oprzeć. Coś, co
trudno byłoby nazwać rozpaczą, bo
rozpacz nas nie przyciąga i nie przyzywa.
Rozpacz ma zwykle możliwą do
rozpoznania przyczynę i jak każda
złożona emocja ma swój komponent
kognitywny - wiąże się z pewnym
przekonaniem, czy wyobrażeniem.
A owa siła jest z istoty swej
bezprzyczynowa i opiera się na
jakichś podświadomych skojarzeniach.
(Co zauważył nawet Tołstoj w "Annie
Kareninie, choć przecież ukazał i
przyczyny).
Pojawiają się też czasem marzenia o
śmierci nadzwyczaj błogie. Takie miał
jeden z moich studentów. Wyobrażał
sobie śmierć jako wejście w nirwanę.
Po kilku rozmowach udało mi się znaleźć
całkiem realne i dość banalne przyczyny,
dla których jego nastrój był obniżony
i zasugerować mu, że nie musi się z ich
powodu zabijać.
Jednak dopiero stosunkowo niedawno
samobójcza śmierć mego uniwersyteckiego
kolegi położyła kres temu niebezpiecznemu
impulsowi. Po raz kolejny ciągnęło mnie
do wody. Ale tym razem, mimo mroku,
jaki mnie wtedy opanował, wybrałem
rodzaj dystansu i autoanalizy. Pojechałem
w nocy nad Wisłę i dokonałem czegoś w
rodzaju wizji lokalnej. Wyobraziłem sobie
ze szczegółami, jak się wtedy czuł i jak
sama ta upiorna nocą okolica wciągnęła
go w otchłań śmierci. (Sfotografowałem
to miejsce).
Kiedy zrobił pierwszy krok,
być może w nadziei, że coś lub ktoś go
uratuje, nie było już odwrotu. I ja też
poczułem, że za chwilę nie będę mógł
już się cofnąć.
Bałem się nieistnienia, ale czułem
wyraźnie, że mogę rzucić się w wir
przeznaczenia. To była chwila,
w której musiałem dokonać wyboru.
Nie było w nim jednak niczego
heroicznego, ani żadnej filozofii
w tle.
Przemknęła mi przez głowę myśl,
że życie i tak niedługo się skończy,
więc pragnienie nieistnienia jest raczej
absurdalne i że mój depresyjny nastrój,
który przecież wynika z choroby, jest
chwilowy, a moja ofiara okaże się
daremna. Wiedziałem już, co stało
się z tym człowiekiem, który był tu
przede mną i który czuł być może
podobnie jak ja, ale zrobił o jeden
krok za dużo.
Camus i Cioran oswajają nas z
"samobójstwem filozoficznym."
Ale mnie bliski był raczej pogląd
Spinozy, wyrażony przez niego
w "Etyce", że nikt nie odbiera
sobie życia w wyniku wolnej,
w pełni racjonalnej decyzji.
Według Spinozy dusza samobójcy
tak zmienia się pod wpływem przyczyn
zewnętrznych, że przestaje być niejako
podobna do siebie samej. Conatus,
dążenie samozachowawcze, jest
bowiem samą istotą ludzkiego życia.
Widzimy to wyraźnie, kiedy ktoś
pod wpływem smutku, nie chce pić
ani przyjmować pokarmów i gotów
jest w ten sposób ponieść śmierć.
Często nie widzimy wyjścia ze
stanu psychicznego/sytuacji, w jakiej się
znajdujemy, ale za chwilę wszystko może
się zmienić. A jeśli się nie zmieni, zwykle
(o ile cierpienie i niepokój nie są
nadmierne) można jakoś żyć, nawet kiedy
porzuci się wszelką nadzieję. Cioran,
paradoksalnie widział, w tym szczególny
urok życia. Choć znacznie bardziej do
mnie przemawia wezwanie rabbiego
Nachmana: "Nigdy, ale to nigdy, nie
porzucaj nadziei!"
Spotkałem tego mego kolegę na
uniwersyteckim korytarzu na kilka dni
przed jego śmiercią i zwróciło moją
uwagę to, że wydawał się być w
euforii, jakby coś ważnego postanowił.
Jego ruchy były przesadnie
energiczne, a twarz jaśniała.
Przypominał nieco radosnego koguta.
Nie wiem, od jakich trosk chciał się
uwolnić i co skrywała jego ekscytacja.
Poczułem tylko, że był przeraźliwie
samotny.
Można oczywiście pomyśleć, że
miał na coś wielką nadzieję i nagle
została ona przez kogoś uśmiercona
albo zlekceważona, ale jest to raczej
wątpliwe. A przynajmniej nie miało
to chyba miejsca w tym akurat
czasie.
Przeczytałem później w necie
komentarz: "Z takim wyglądem
i w tym wieku, to nic dziwnego, że
się gościu utopił." Ktoś inny
przekonywał, że "facet musiał mieć
na sumieniu jakąś sprawę kryminalną
i czuł, że społeczeństwo go wykluczy."
(To drugie było może jakoś możliwe,
ale mało prawdopodobne, chociaż
zaszczucie z tego, czy innego powodu,
może prowadzić i często prowadzi do
samobójczej śmierci).
Dopiero teraz zaczęto się nim
interesować, choć niekoniecznie w
sposób życzliwy.
Potem jeszcze tylko raz bliski
byłem zakończenia życia. Było
to w dużym pokoju mieszkania mojej
matki. Chciałem wtedy zadzwonić do
osoby, którą kochałem. Ale na
szczęście w porę uświadomiłem sobie,
że albo nie odbierze telefonu, albo
się moją sytuacją nie przejmie (a
wtedy nie miałbym odwrotu) i być
może nigdy nie dowie się o moim
nieistnieniu. Zrobiło mi się żal matki.
I pomyślałem, że jak będę spadał,
być może przez ułamek sekundy
poczuję tęsknotę za życiem. Ale
będzie już za późno...
A teraz siedzę przykurczony
jak więzień, któremu nie zezwolono
na spacer i myślę o wiośnie, która
być może nigdy nie nadejdzie.
Wszyscy pragniemy wolności.
Szkoda, że często jest to poczucie
wolności za cenę destrukcji...
Nazumi, jesli juz wiesz (mam nadzieje ze wiesz) ze niewidoczne nasze energetyczne cialo kieruje naszym fizycznym cialem, choroba o ktorej powyzej piszesz czyli depresja rowniez pochodzi z naszego niewidocznego, energetycznego pola.
OdpowiedzUsuńDzisiaj juz wiemy, ze 3-cia czakra jest odpowiedzialna za depresje.
Depresja jest wiec choroba trzeciej czakry.
To jest obszar solar plexus, czyli na wysokosci pępka, pępowiny.
Zapewne, gdy czujesz depresje wlasnie w tym obszarze odczuwasz najwiekszy ból depresji, w rejonie swojego podbrzusza.
w 100% obszar ten jest w postaci energetycznej, czyli niefizycznej, leczenie wiec medycyna nie przyniesie zadnych korzystnych efektow.
Terapia akustyczna jest doskonalym srodkiem na uzdrowienie 3-ciej czakry.
Wystarczy zrobic google search w przeglądarce aby poznac rozne techniki jak radzic sobie z uzdrowieniem solar plexus czakry.
Sieganie po srodki medyczne, ktore oglupiaja mozg czlowieka to najwiekszy błąd jakie moze zrobic nieszczesliwy czlowiek pograzony w depresji.
Danek, dziękuję. To bardzo ciekawe, co piszesz. Muszę o tym trochę poczytać. :-)
UsuńZe dwa razy już zdjąłem ten tekst, bo jest trochę zbyt osobisty
i teraz też chciałem to zrobić, ale...skoro napisałeś nie miałoby
to sensu. Podzieliłem go na dwie części i miałem zamiar opublikować
tylko pierwszą. Przeważyło ostatecznie to, że to o czym piszę, umieszczam
jednak w perspektywie ogólniejszej i nie wyłącznie literackiej, choć
oczywiście nie wiem, jak odniósłby się do tego ktoś o wiedzy znacznie większej
niż moja (psychiatra, psychoterapeuta), ale nie o to to tu chodzi. To raczej
punkt widzenia kogoś, kto się z depresji leczył.
...Na razie, paradoksalnie, moją troską jest to, żeby przeżyć. Ne mogę w
ogóle nie wychodzić z domu.
Nie o to (widać chochlik chciał sobie trochę pochichotać z powagi mojego tekstu)
Usuńciesze sie, ze pozostawiles ten opis jak czlowiek zmaga sie z depresja.
UsuńTak sie sklada, ze ja mam pasje uzdrawiania, wiec sporo juz w tej materii nauczylem sie :)
gdybys tutaj u mnie byl, poznalem technike, jak powyciagac wszystkie emocje istniejace w Twoim energetycznym polu, ktore sa odpowiedzialne za depresje u Ciebie.
Depresja zaistniala wieki temu, nawet moze 1,200 lat istnieje w Twojej rodzinie.
Pochodzi zapewne z linii genealogicznej Twojego ojca.
Jest technika, ze wszystkie depresyjne przezycia, z ktorymi zmagali sie Twoi przodkowie mozna uzdrowic.
Pomiewaz czas przeszly oraz czas przyszly istnieja jednoczesnie - gdy leczysz energetycznie te emocje, wszyscy oni zostaja uzdrowieni w tej samej chwili.
Nie pytaj sie mnie jak to jest fizycznie mozliwe, te pytanie skieruj do Einsteina czy do najlepszych fizykow, najlepiej z dziedziny fizyki kwantowej.
Jesli jednak chcesz uzdrowic tylko samego siebie - terapia akustyczna https://www.youtube.com/watch?v=3NeCxjibX-4
* medytacja nad rejonem podbrzusza
* reiki - trzymasz obie dlonie na brzuchu, dlonie nie dotykaja siebie - medytujesz, kierujac uzdrawiajaca energie reiki w miejsca, gdzie inteligentne pole 3ciej czakry wie, ze tam przechowywana jest informacja o emocjach zgromadzzonych poprzez wieki, ktore to emocje powoduja depresje.
Gdy praktykujesz reiki - minuta, najwyzej dwie zabiegu - powtozyc mozesz kilka razy dziennie. Im dluzej to robisz (np 3 miesiace) tym lepsze efekty.
Kazda osoba moze robic reiki. Po kilku zabiegach poczujesz, jak Twoje dlonie robia sie coraz bardziej cieple. Bedziesz w ten sposob czul uzdrawiajaca energie reiki.
Alma
Usuń!!! Skoro akweny wodne generują u Ciebie takie dywagacje, to spacery nad Wisłą nie są raczej dobrym pomysłem! Już lepiej spacerować po parku :-)
Przesyłam pozdrowienia! :-)
Danek, dziękuję. muszę spróbować :-))
UsuńTez myślę, że dobrze, że pozostawiłem taki opis
...i że mogłem go pozostawić. Może jeszcze
komuś się przyda.
Alma
UsuńNo tak :-))
...A jeśli chodzi o sam tekst, to jego napisanie
jest jednak aktem determinacji, dość rzadkim
u piszącego. Ja mam po prostu silne poczucie,
że mówię o rzeczach realnych i dotykających
(choć niedokładnie w taki sam sposób) wielu
ludzi. Dwie, czy nawet trzy osoby uratowałem od
samobójstwa tylko dlatego, że mogłem je
dobrze rozumieć. Niestety, nawet psychoterapeuci
nie potrafią popatrzeć na to z drugiej strony, nie
maja czasu dla pacjentów i kończy się to tragicznie.
Danek słusznie zauważa, że depresji nie wyleczy
się często samymi związkami chemicznymi...Potrzebne
jest rozumienie i wczucie, i życzliwość dla samego
siebie, a o to w tym stanie, nie łatwo.
Idea tekstu jest prosta: Drżymy teraz o życie swoje
i najbliższych, choć bliscy byliśmy opuszczenia go.
Albert Camus napisał, że każdy powinien
zadać sobie pytanie, czy chce dalej żyć, czy woli
umrzeć. I jeśli, tak ja, wybrał życie, to musi żyć z
pasją. Tylko...jak o to czasem trudno w tym
uwięzieniu i lęku.
jak
Usuń...Dlatego woda jest żywiołem, którego wielu ludzi panicznie się boi i widzi ją w snach. Ja widziałem ją kilka razy w nocy na promie z Calais do Dover (i z powrotem) - była przeraźliwie ciemna. Śmierć przez utopienie łatwa z pewnością nie jest. Ale Karenina skacząc pod pociąg mogła jeszcze poczuć ból miażdżonych nóg i całego ciała.
OdpowiedzUsuńTeraz nie chodzę w nocy. Rzeczywiście to dla mnie udręka wyjątkowa...Ale myślę, że przepisy nie powinny zostawiać takiej dowolności interpretacyjnej.
Ja też mam nadzieję na poprawę wiosną :-) Nie ma jeszcze dostatecznej wiedzy na temat tego wirusa i jego mutacji, żeby wiedzieć, czy tak będzie na pewno, ale nadzieję można mieć...Niestety może powrócić z większą siłą jesienią.
Nieszczęsny Schumann chciał się zabić w szczycie swych twórczych możliwości. Niestety niedługo potem, w wyniku tego wszystkiego, co się z nim działo, umarł w niezwykle smutnych okolicznościach...Pozostawił po sobie piękną twórczość, chwilami jednak bardzo niepokojącą i kapryśną, emocjonalnie rozchwianą w swych porywach. Ale potrafił też wyrażać niebiański spokój godny samego Bacha i również zgoła nie melancholijne, zwiewne i ulotne, radosne nastroje. (Był też świetnym krytykiem muzycznym, a w przeciwieństwie do Schuberta starannie dobierał poetyckie teksty do swych pieśni)...
OdpowiedzUsuńDziękuje, że to tak dokładnie opisałeś.
OdpowiedzUsuńJa niestety tylko jako dziecko umiałem pływać pod wodą, a na wodzie nie
potrafiłem się utrzymać. Woda jest dobroczynna. Bez niej nie byłoby życia.
Ale potrafi też być straszliwym żywiołem, który przykrywa wszystko tonami
błota.