Kilka banalnych myśli i obrazów, które nikogo nie zainteresują
Pyłek kurzu, który chciałem strzepnąć z
ekranu laptopa nagle ożył i zaczął poruszać
się po krawędzi biurka, aż znikł pod spodem,
w otchłani swego wszechświata.
Niewiele się chyba od niego różnimy.
Trzydzieści pięć lat temu widziałem morze,
nie licząc krótkich chwil spędzanych na
promach płynących z Calais do Dover i z
Dover do Calais. W dzieciństwie byłem nad
morzem każdego roku, począwszy od
drugiego roku życia. Ostatni raz we
wrześniu z pewnym młodym wtedy
chłopcem, który jest obecnie doktorem
nauk medycznych. Był wrzesień, przez
cały prawie czas padał deszcz i wiał
silny wiatr.
To był niezwykle dramatyczny
moment mojego życia. Być może,
gdybym tam nie pojechał, a stało to się
nagle i nieoczekiwanie, nie byłoby mnie
na tym świecie. Praktycznie całe dnie
do późnej nocy spędzaliśmy na
spacerach. Na niektóre chodziłem sam
i te chyba najlepiej pamiętam. Spłynął na
mnie wtedy spokój, jakiego wcześniej w
życiu nie zaznałem i ukoił moje
wzburzone uczucia.
Kiedy nocą idzie się samotnie dziką
plażą bez kresu i patrzy na przymglony
księżyc wyłaniający się zza chmur, deszcz
siecze, a wiatr przenika do szpiku kości,
to zapomina się o wszystkim. Ale dzisiaj
pamiętam urwisty brzeg i pokrzywione
pokracznie sosny uczepione piasku i
jakieś ruiny na pustkowiu, które
przypominają mi opowieści niesamowite
Hoffmana i metafizyczne obrazy Friedricha.
Jest całkiem możliwe, że nie zobaczę
już nigdy morza, ale to z dzieciństwa
i młodości jest przed moimi oczami do tej
pory jak twarz najbliższej osoby, którą
widzi się wyraźnie nawet w najgłębszym
mroku wspomnienia silniejszego niż
śmierć.
Z tego ostatniego pobytu przywiozłem
cztery pięknie oszlifowane, gładkie i miłe
w dotyku kamyki: czarny, biały, brązowy
i żółty. A ponieważ były prawie tej samej
wielkości i podobnego kształtu przez lata
wróżyłem sobie z nich malutkie koleje
mego losu, nie zauważając nawet jak
wpadam w jego wielkie koleiny...
Strzęp jakiejś rozmowy:
- Nie możemy dopuścić do tego, żeby
życie nas przytłoczyło. - powiedziałem
wczoraj pewnemu studentowi, z którym
długo rozmawiałem.
- Tak, jest w nas wewnętrzny ogień
i nie można pozwolić, aby jego
płomień zgasł. - zauważył. - I dać się
przytłoczyć jakiemuś "muszę", które
skłaniałoby nas do życia wbrew sobie
i pozbawiłoby nas radości życia, jaką
daje cieszenie się chwilą, tu i teraz.
Każdy okres życia ma w sobie jakieś
dobro, które może się ujawnić.
Ale nie można też przeżyć życia bez
wysiłku jego kształtowania, ani opędzać
się od smutku, który również trzeba
umieć przeżyć. Kiedy uciekamy od
smutnych przeżyć, one prędzej, czy
później nas dopadną. -
- Życie jest chwilą, a w pewnych
swych przejawach jest tragiczne i od
tego się nie ucieknie, jak nie można
umknąć cierpieniu i śmierci, ale przykro
jest mieć u jego kresu poczucie braku
wewnętrznej wolności, poczucie, że
pozwoliliśmy sobie narzucić nieodpowiedni
dla nas scenariusz, albo, że przeżyliśmy
je bez miłości...Dlatego ten płomień w
nas nie może zgasnąć. A w chwilach
opresji lub smutku, pozostają nam
dobre wspomnienia. Trzeba gromadzić
w sobie optymizm, ale nie można tracić
poczucia rzeczywistości i trzeba być
przygotowanym na to, co może się
wydarzyć, nawet jeśli tego dobrze nie
rozpoznajemy. -
Podobno komputer nazywa się
po szwedzku daton. (O ile dobrze
zapamiętałem). Tak mi powiedziała
pewna młoda osoba, która uczy się
tego języka i nie może się nadziwić,
że to nie komputer po prostu.
Rozmawialiśmy o konfliktach między
bliskimi osobami i była to bardzo
ciekawa dla mnie rozmowa.
Ale stała się jeszcze żywsza, kiedy
zaczęliśmy mówić o naszym polskim
katolicyzmie. Dziewczyna, dokonała
najpierw rozróżnienia między wiarą w
Boga, a wiarą w autorytet kościoła
i opowiedziała w związku z tym dość
zabawną, ale wiele mówiącą historyjkę.
Na pewnej wsi, którą ta osoba dobrze
zna, postawił sobie okazały dom ksiądz
i mieszka tam z młodą konkubiną.
Msze odprawia w parafii położonej nieco
dalej, a tu mieszka.
Wszyscy na wsi wiedzą, że to ksiądz,
plotkują o nim po domach i czasami
wbiją mu jakąś szpilę. ale nikt nie mówi
tego publicznie.
Ksiądz chce, żeby go uważano
za nauczyciela akademickiego, ale
podaje nazwę uczelni, której nie ma.
(Łatwo to można sprawdzić w necie).
Poza tym wszyscy wiedzą, że nauczyciel
akademicki nie zbuduje u nas domu.
A w jego parafii też go ktoś przypadkiem
z mieszkańców widział. Jednak nie wypada
robić mu z tego zarzutu, ani publicznie
o tym wspominać, więc wszyscy siedzą
cicho.
Osoba ta przeżyła kryzys wiary w
instytucję kościoła, kiedy zobaczyła jak
w Licheniu wszystko kapie od złota, a
cały czas ją pouczano, że trzeba żyć w
ubóstwie.
Katechecie zadała pytanie, po którym
na chwilę zaniemówił:
- Czym kościół katolicki różni się od
sekty? -
Człowiek był dobroduszny i powiedział,
że odpowie jej jak się nad tym zastanowi.
Myślał, myślał, aż odpowiedział, że z
sekty nie można odejść, a z kościoła
zawsze niby można.
- Ale jak można odejść z kościoła na
wsi? - pyta dziewczyna - Przecież wszyscy
zaraz się o tym dowiedzą i ktoś taki nie
będzie miał życia. -
Licheń nie kojarzy mi się dobrze.
Kiedyś bliska mi młoda osoba, która
była poważnie chora, pojechała tam
modlić się o cud uzdrowienia, ale wypiła
przedtem piwko i zwaliła się bez
przytomności na schodach świątyni, z
której właśnie uduchowiona wyszła.
Przez pół roku nie odzyskała przytomności
i zmarła w szpitalu. Podobno raz poruszyła
powieką, ale ja tego nie wdziałem...
Kiedy rano przeczytałem to, co
Dalajlama mówi o śmierci w wyniku
powikłań karmicznych, rozweseliło mnie
to tak bardzo, że śmiałem się w duchu
przez dobre pół godziny A przyczyną
śmierci człowieka może być
również działanie duchów, mówi ta
Oświecona Istota.
Pamiętam z Jego wykładu, na którym
byłem ze Zmarłą (kiedy jeszcze żyła),
stwierdzenie, że modlitwa o coś nie ma
sensu. "Kiedy swędzi mnie skóra na szyi,
stosuję maść, a nie modlę się." - powiedział
śmiejąc się. Joasia był bardzo tym
wykładem rozczarowana, a nawet
oburzona, bo odebrał jej nadzieję na
działanie cudownych mocy, w które
wierzyła.
Wiara w uzdrawiające moce jest silna
w tybetańskim buddyzmie, ale Dalajlama
mówił niemal jak ateista, co silnie
kontrastowało z tym, że obecni na
wykładzie Tybetańczycy całowali go
w rękę, jak się całuje papieża.
Pyłek kurzu już się więcej nie pojawił
i ogarnęła mnie straszliwa samotność.
Wiedziałem, że do rana nie spotkam już
żadnej żywej istoty.
Trzeba przyznać ,że jesteśmy jak ten pyłek. Nazumi jeszcze usłyszysz szum fal ... jeszcze dogonisz marzenia . Dobrej nocy :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za życzliwe słowa. I Ty miej dobrą noc kimkolwiek Jesteś. :-) Żywy jestem, więc nie tracę nadziei...
UsuńTak, herosem...
OdpowiedzUsuń