Czarne słońce. (Pamięci tych, którzy tam zostali)


    "Człowiek w depresji nie mówi 
o niczym, nie ma niczego, o czym 
mógłby mówić." 
     (Kristeva, Czarne słońce)
 
   Ponieważ życie upływa dość szybko,
być może nie będę już miał czasu 
napisać o kilku moich znajomych ze
szpitala, na oddziale którego leczono
mój "ciężki epizod depresyjny z objawami
psychotycznymi." Nie chcę o nich i 
o ich cierpieniu zapomnieć, także dlatego,
że cierpienie to traktuje się często w
inny sposób niż fizyczny ból lub chorobę
somatyczną, przypisując choremu winę,
albo uważając za osobę w jakiś sposób 
ułomną.
    Niedługo minie od tego czasu 20 lat,
które wydają mi się jedynie chwilą. 
Mój pobyt w szpitalu miał dość 
dramatyczny przebieg. Byłem tam 
uwięziony do tego stopnia, że nie 
wypuszczano mnie jak innych pacjentów 
z oddziału nawet do kiosku z gazetami, 
mówiąc, że znajdują potem takich jak ja 
martwych na ulicach, w akwenach 
wodnych i w odludnych miejscach.  
    Tego rodzaju lęk jest ogólnie rzecz 
biorąc racjonalny. Depresja zaliczana 
jest bowiem do najbardziej śmiertelnych 
chorób. 
    Któregoś dnia Pani Ordynator 
przyprowadziła całą wycieczkę studentów
z Akademii Medycznej, żeby pokazać 
im wyjątkowo ciężki, wzorcowy niemal 
przypadek depresji, czyli mnie. Nazywałem 
to w duchu przemocą psychiatryczną,
ale byłem zapewne jedynie uznany za
pewien przedmiot, którego znajomość
może czegoś studentów nauczyć, choć
nie przestawałem przecież być żywym
człowiekiem. Taka lekcja psychiatrycznej
anatomii przeprowadzona na żyjącym
osobniku.       
    Stan, w jakim się znajdowałem musiał 
robić spore wrażenie, bo jeden z 
odwiedzających, silny psychicznie 
i inteligentny mężczyzna po czterdziestce
który odwiedzał córkę, na mój widok 
popłakał się serdecznie i długo nie mógł 
dojść do siebie. Teraz, po latach, to ja  
jemu współczuję z tego powodu. 
    Do szpitala zgłosiłem się sam.  Moje 
wyobrażenie o takich miejscach sięgało
epoki, kiedy zakładali je kwakrzy i szpitale
mieściły się w cichych, ustronnych miejscach
na wsi, w których panował spokój. Nawet
przez chwilę nie myślałem o tym, że zostanie
mi odebrana wolność, a nawet jakaś cząstka
ludzkiej godności.
    Pamiętam, że pytano mnie, jaki jest dzień 
i jak się nazywam, a potem odebrano ode mnie
dowód osobisty i rzeczy. Zrobił to potężnie
zbudowany sanitariusz, którego się 
wystraszyłem. I wtedy zobaczyłem, że 
pomieszczenie, w którym się przebierałem,
nie miało klamki.
    Trafiłem na siedmioosobową salę 
oddziału diagnostycznego, dość niebezpieczną
w nocy, kiedy nie było lekarzy, bowiem
jeden z pacjentów uroił sobie coś w związku
ze mną. W nocy pochylał się często nad moim 
łóżkiem. Był naładowany agresją, groźny i 
silny, a nocą lekarze byli daleko, zamknięci 
w swoim pokoju. 
    Wyrwał kiedyś telefon w korytarzu i 
czterech pielęgniarzy-osiłków z trudem dało 
mu radę. Ukarali go za to przetrzymując
prawie przez dobę w kaftanie.
    Do mnie zwracał się jak do zbrodniarza 
hitlerowskiego, pozbawionego jakiegokolwiek 
poczucia winy. Czułem się przy nim jak 
seryjny morderca, który nie ma nawet 
cienia sumienia.
    Ale, kiedy rzucono go na łóżko w tym 
kaftanie, nieco pokrwawionego i błagał 
wszystkich, żeby mu podali wodę, a nikt 
nie chciał mu jej podać, napoiłem go.
    Do szpitala przysłali go rodzice po tym, 
jak wyrzucił przez okno telewizor, rzecz dla
nich świętą.  Odwiedzali go czasem, ale widać
było, że nie potrafią go kochać. Nienawidził
ich i wyzywał od hipokrytów. 
     Na oddziale prawie wszyscy byli głodni,
bo pielęgniarki i te z kuchni, wiejskie
kobieciny, wynosiły żywność dla swego
inwentarza. Taka przynajmniej panowała
opinia.  Zdarzało się, że kiedy jadłem coś,
co przynosiły mi bliskie osoby, jedna z
pacjentek błagała mnie oczami, a potem
prosiła, żebym się z nią podzielił. 
    Początkowo myślałem, że to jakieś 
zachowanie kompulsywne, ale matka 
powiedziała, że ona jest naprawdę głodna. 
Prosił też o to pewien młody brunet, który 
nie jadł nic, a odkładał jedzenie do szafki,
w której się ono rozkładało. Trafił tu za
to, że wyjadał jedzenie z koszy od śmieci. 
(Wtedy jeszcze nikt tego nie robił).
      - Dlaczego pan bezczelnie wyjada 
jedzenie z koszy od śmieci? Przynosi pan 
wstyd naszemu oddziałowi!  Co pana 
wypuścimy, to znowu pan wyjada. Jest 
pan człowiekiem, a nie szczurem. Jak 
będzie pan tak robił, to zamknę pana w 
Tworkach. -
     - Ale ja, Pani Doktor, nie mogę się 
powstrzymać. -
     - Może pan, to jest całkowicie zależne
od pana woli. -
     - Nie mogę. - 
     - Może pan! - 
     Na oddziale niezbyt go lubiano. 
Przychodziła czasem do niego matka,
przerażona, że trafi do tych Tworek. 
Prosiła go i błagała na wszystkie
świętości.
     Do pacjenta w drugim końcu pokoju,
już po przeniesieniu mnie na salę 
trzyosobową, na skutek interwencji 
rodziny, która bała się o moje życie, 
przychodziła córka. Bardzo mu współczuła, 
bo trafił tu prosto z więzienia i groziła mu 
chyba jakaś poważna kara. Chodziła jeszcze
do szkoły i w przeciwieństwie do niego
była delikatna i czuła. Pytała go, dlaczego 
to zrobił, a on odpowiadał jak jakiś 
agresywny prymityw, bo inaczej chyba nie 
potrafił, ale widać było, że tylko jej wizyty 
trzymają go przy życiu i że martwi się o nią, 
bo późno wracała do domu. 
     Pewien Świadek Jehowy, człowiek
dość zaradny, żalił się przede mną, że
nie zwalniają go do domu. Podobnie jak
każdy, kto jako tako się czuł, czuł się
tu uwięziony.  Podpowiedziałem mu 
właściwy sposób i kiedy wyszedł na wolność,
był mi za to bardzo wdzięczny. (Spotkałem
go potem na ulicy. Prawie wjechał na mnie 
rowerem i był w euforii). 
    Codziennie przychodził do niego
młody lekarz, siadał na jego łóżku i
pytał:
    - No i jak tam, panie N. miał pan wczoraj
te myśli?  - 
    A ten głupi mówił, że ma!  Chodziło
o myśli samobójcze. To podpowiedziałem mu,
że przecież może powiedzieć, że już ich nie
ma, a oni na pewno pomyślą, że leki
działają. 
    Leków nie można było nie brać. Kiedy
udawałem, że je połykam, natychmiast 
wciskano mi je z powrotem do gardła. 
Nie było to miłe i dlatego nazywałem 
pielęgniarkę w duchu "pizdą włochatą."
Mimo to starałem się do niej uśmiechać,
żeby nie było jej przykro. 
    Wczesnym rankiem wyganiała 
wszystkich z łóżka i wylewała na podłogę 
jakieś odkażające wapno, tak że 
śmierdziało potem przez pół dnia. A jak
robiła zastrzyk, to bardzo bolało.
     W kiblu nie było można się schować,
ani palić, bo kabiny nie miały drzwi. 
Wszystko robiło się na widoku. Chodzi
o to, że pacjent może się tam zabić, albo
napaść na innego pacjenta. Ja akurat 
nie palę, lubię za to obserwować. I przez
prawie godzinę stałem  przy umywalce
patrząc jak mój kolega wariat pieści
dłonią kran, przygląda mu się uważnie,
ogląda ze wszystkich stron, wpatruje się 
w niego, a potem dopiero puszcza wodę. 
Robił to w głębokim milczeniu, z 
absolutną koncentracją mistrza zen.  
Wiedział, że jestem obok, ale go to
nie interesowało.
     Były też chwile grozy i ogromnego
współczucia i myślę, że obudzenie się
współczucia pomogło mi zwyciężyć 
chorobę, mimo bardzo złych
rokowań.  Ja, moje poczucie winy, 
samooskarżenia, a nawet lęk, roztopiły 
się niejako w świadomości bólu i niepokoju
innych osób i przywróciły we mnie 
tak zwane człowieczeństwo. 
    Nie mogę tu pisać o wszystkim. 
Pewne rzeczy są zbyt drastyczne lub 
intymne.Ale chciałbym ożywić wspomnienie 
dwóch osób, które współczująco pokochałem.
Była to młodziutka dziewczyna, chora
na chorobę nowotworową (miała 
po chemioterapii wygoloną głowę), 
która w chwilach rozpaczy rozmawiała 
przez wyimaginowany telefon z rodzicami,
którzy ją porzucili.  Nie wiem, czy 
wypowiedziałem do niej więcej niż trzy
słowa, ale jej widok rozdzierał mi serce.
Czułem się tak, jakby była moją córką.
I młody schizofrenik, prosty chłopak, 
który zapytał mnie, czy znam biblię, czy 
istnieje Bóg i czym jest miłość. Był 
nieprawdopodobnie ufny i uważał mnie 
za bardzo dobrego człowieka. Z 
przerażeniem dowiedziałem się potem, 
że trafił tu już siódmy raz. 
     W piekle przeżywa się też, jak 
wspomniałem, chwile grozy.  Wtedy 
właśnie zrozumiałem, czym jest numinosum 
i tremendum, o których wcześniej pisałem.  
Codziennie wieczorem korytarzem czołgała 
się na kolanach starsza kobieta, 
wypowiadając w obłędzie słowa modlitwy 
do Matki Boskiej: "Z Synem Bożym nas 
pojednaj, Pocieszycielko nasza, Orędowniczko 
nasza."  Robiło to złowrogie wrażenie, 
ponieważ odtwarzała ona scenę z pogrzebu 
męża, czy może syna. Nie tylko mnie to 
przerażało.
     A kiedyś spotkałem ją późnym wieczorem
po drodze do łazienki na pustym korytarzu
(który zwykle wypełniało sporo ludzi).  
Rzuciła na mnie złe spojrzenie i powiedziała:
     - Zostaniesz zabity! - 
     Do dziś w ciężkich chwilach życiowych
opresji przypominają mi się te słowa, 
budząc we mnie lęk. Niewiele zresztą 
brakowało, aby się spełniły. Taka bywa 
siła złego spojrzenia.  
     Pewnego dnia przyszła do mnie przemiła
dziewczyna, terapeutka i zaprosiła mnie
na psychoterapię.  Usiadłem z innymi 
pacjentami na plastikowych malutkich 
stołeczkach dla dzieci i wręczyła mi  do rąk
kartkę i kredki świecowe. Miałem namalować
słońce.  Niestety, wszyscy pacjenci pouciekali,
bo alkoholik, który był tam w piżamie, tak 
śmierdział moczem, że nie można było 
wytrzymać. Przysłano go tam po jakimś
odtruciu. Dopadł mnie jednak na korytarzu 
i opowiedział historię swojego życia. Wieszał
się już trzy razy, ale go za każdym razem
- KURWA!  odratowano. Wysłuchałem go
cierpliwie do końca, widząc jak jego 
agresja powoli dogorywa.  
      Była tam też muzykoterapia i w kilka
lat później, kiedy poznałem Marzenkę, która
była muzykiem i muzykologiem, dowiedziałem
się, że proponowano jej tam pracę. Marzenka
była cudownie ciepłą i pełną wdzięku 
dziewczyną, ale jej wycofanie i depresja 
sprawiły, że nie zrobiła muzycznej kariery,
choć była bardzo zdolna, a jej uroda świeciła
pełnym blaskiem.  Kiedy w tym szpitalu
dożywałem kresu swych dni, tracąc wszelką
nadzieję, nie przypuszczałem nawet, że stanie
się najbliższą mi osobą i że mnie pokocha.
Dlatego uwierzyłem w słowa rabbiego 
Nachmana: "Nigdy, ale to przenigdy nie trać 
nadziei!"  Co prawda później los z nich 
zakpił... A sam Nachman, który całym
sercem kochał radość, po krwawym pogromie
zamieszkał w domu, którego okno wychodziło
na cmentarz i popadł w melancholię. Kiedy 
oglądam zdjęcia z pogromów, współczucie
dla ich ofiar i poczucie grozy na widok 
ich zaszczucia i świadomość, że za chwilę
zostaną zatłuczone, zabija mnie i nie mogę
potem spać... 
     Muzyka działa na mnie jak balsam,
kojąc moją duszę. Za dużo w życiu widziałem, 
nie tylko na zdjęciach. Sam też byłem zbyt
często ofiarą. Okrucieństwo wywołuje we
mnie lęk. Ale w tej chwili jeszcze bardziej
chyba przeraża mnie, szczególnie w ludziach 
młodych, zobojętnienie i egoizm podniesiony 
do rangi filozofii życia. 
     Paradoksalnie stałem się później dla
młodych ludzi kimś w rodzaju spowiednika
lub terapeuty, bowiem nic tak nie poszerza
ludzkiej duszy jak doznane cierpienie, kiedy
budzi się w niej miłość, a cofa nienawiść  
i rozpuszcza zobojętnienie.  Moje 
doświadczenie radzenia sobie z traumami 
i depresją okazało się przydatne.
Potrafiłem słuchać, a nawet spędzać z nimi   
noce i dnie. Niektóre z tych osób miały już
za sobą dość krwawe próby samobójcze.
     Nadszedł dzień, kiedy i ja miałem
opuścić szpital. Byłem jeszcze wtedy bardzo 
chory, ale całą swą wolą i mocą ducha 
dążyłem do tego.  Jednak decyzja o 
wypuszczeniu mnie na wolność zaskoczyła 
wszystkich.  Ludzie nie widzą zresztą 
często różnicy między depresją, a innymi
chorobami psychicznymi i moja matka
zabarykadowała się z mężem przede
mną w pokoju, kiedy u nich nocowałem. 
To było bardzo smutne. 
     W dniu mojego wyjścia była deszczowa
pogoda.  Pizda włochata z uśmiechem
wręczyła mi do wypełnienia kwestionariusz,
który podawano pacjentom. W jej obecności
miałem wypełnić anonimową ankietę, w
której należało ocenić jakość pracy 
jednostki szpitalnej, lekarzy i pielęgniarek. 
Mimo niejakiego terroru, jaki tam panował 
i wszechobecnej pogardy dla człowieka,
a nawet igrania z jego życiem (szczególnie 
ze strony pielęgniarek i niższego personelu) 
z wdzięczności za to, że wychodzę, oceniłem 
wszystko bardzo dobrze, zgodnie 
z sugestią tej życzliwej kobiety, która na 
wstępie zaznaczyła, że mogę tu jeszcze 
kiedyś trafić, więc może nie warto być
przesadnie szczerym. Było tam zresztą
pytanie, czy ze względu na poziom 
świadczonych usług, chętnie skorzystałbym 
z nich następnym razem. ;-)
     Nie wszyscy sobie poradzili. Przez
pewien czas obok mnie leżał inny pacjent. 
Miał też depresję. Przyszedł do niego 
przyjaciel, student, człowiek pogodny 
i tryskający energią.  Spędził z nim całą bożą 
niedzielę, pocieszając go, opowiadając dowcipy 
i podtrzymując na duchu. Ale ten ani drgnął.
Ciągnęło go do łóżka, chciał patrzeć w sufit
i prawie w ogóle się nie odzywał.
     Zapamiętałem scenę pożegnania:
Pocieszyciel sam już był prawie w depresji
i chcąc się ratować machnął ręką i powiedział
zniechęcony:
     - No i kurwa chuj! - 
     W tych dość wulgarnych słowach było jednak 
coś więcej...Rozpacz całkowitej bezsilności.  
      W depresyjnym nastroju, szczególnie
po utracie wszystkiego, co się kochało, łatwo
zamknąć się jak w sarkofagu i narzucić
sobie chłód, w którym zamiera bicie serca...
    


 
         









































      







       





    







    







Komentarze

  1. dziekuje Nazumi, ze podzieliles sie z nami swoja historia.
    Widzialem jak taka placowka wyglada od srodka, Slawek, ktory przyszedl do mnie mieszkac gdy jeszcze z zona mieszkalismy na Coney Island, Brooklyn w NY po kilku dniach dostal bolu brzucha.
    Krzyczal z bolu wiec zadzwonilem po pogotowie.
    Za dwie godziny juz przetransferowali go do dzialu psychiatrycznego szpitala.
    Nastepnie na 3 miesiace do ogromnego osrodka na Staten Island, NY
    Tez byl glodny, przywozilem Slawkowi jedzenie.
    Kiedys zwrocil sie do mnie oraz mojej zony per: mamo oraz tato, ja chce do domu. tutaj jest tragicznie.
    Podpisalem oswiadczenie, ze bede sie opiekowal Slawkiem, ze bede woził go na wizyty do lekarza i tak Slawek byl ze mna nastepne 24 lata, starszy ode mnie o 12 lat
    Przed jego smiercia udało sie mnie wyleczyc Slawka ze schizofrenii.
    Zajeło to 6 miesiecy leczenia.
    Trzeba bylo grzebac w jego przeszłych zyciach do 86 pokolen.
    Wszyscy w rodzinie cierpieli na schizofrenie. Przekazywana byla z ojca na syna.
    Ja nauczylem sie jak to robic, wiec jesli chcesz mozesz byc moim pierwszym pacjentem.
    Jak najbardziej mozna te zabiegi robic na dystans, odleglosc nie ma znaczenia.
    Depresja jest choroba trzeciej czakry, solar plex czyli splotu słonecznego.
    Mam dla Ciebie terapeutyczna medytacje
    https://www.youtube.com/watch?v=3NeCxjibX-4
    Jest ostrzezenie ze jest niezwykle mocna wiec oczekuj efektu.
    Rób to codziennie, najlepiej przed snem.
    Koncentruj sie na obszarze podbrzusza podczas medytacji.
    Zrób intencje przed kazdym seansem -
    in the name of Jesus I thank you Father for the healing, I thank you that I am healed and whole.
    To trzeba mowic na glos aby szatan uslyszal.
    Jesli poczujesz sie slaby, powiedz jeszcze na glos: I am strong in the Lord
    Lepiej powiedz to po angielsku, bo nie wiem, czy modlitwy z intencja dzialaja po polsku.
    Modlisz sie w czasie przeszlym, jakby to juz sie stalo, dziekujesz ze jestes juz uzdrowiony.
    Ja teraz gram te muzyke, caly obszar mojego podbrzusza drga w wibracjach.
    Zamknij oczy,
    dlonie otwarte skierowane ku gorze, polozone na kolanach, tak jak podczas seansu yoga wtedy energia Qi swobodnie przeplywa, docierajac tam gdzie jest potrzebna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam i płakałam . Może mam słabą osobowość i nie jestem włochata pizda :) Chyba mam coś na sumieniu i kiedyś chciałam zakończyć swoje życie ... Ale ktoś mi pomógł i jestem ! To była natychmiastowa pomoc . Anioły są wśród nas :) Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  3. Przejmujące jest to, co napisałeś, Nazumi. Szczerze Ci współczuję tak traumatycznych przeżyć i związanych z nimi wspomnień. Jesteś jednak żywym dowodem na to, że depresję można pokonać, tak jak każdą inną chorobę. Jesteś bardzo silną, prawą osobą o pięknym wnętrzu i głęboko wierzę w to, że wybrniesz z każdej trudnej sytuacji jaka by ona nie była. Z tego co piszesz, co pisałeś wcześniej wnoszę, że tak właśnie jest. Przychodząc na ten świat mamy do spełnienia jakieś życiowe cele, przejść jakieś lekcje... i siłę na to, by sobie poradzić z owymi częstokroć przerażającymi "zadaniami". Nic nie jest nam dane ponad nasze siły. Im więcej trudności, cierpień, kłopotów i wyzwań tu, tym większe zasługi tam... bo Ziemia na której żyjemy to jedna wielka szkoła dla naszego nieśmiertelnego ducha, który tylko przybrał ludzkie ciało na jakiś czas po to, by doświadczać, uczyć się, wzrastać... bo jesteśmy czymś więcej, niż sądzimy, że jesteśmy. Stanowimy Jedną Wielką Duchową Rodzinę. Opiekują się nami Wyższe Energie. Nigdy nie jesteśmy sami.

    Pozdrawiam bardzo serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci Lutano za te podnoszące na duchu i optymistyczne słowa :-)

      Usuń
    2. Nie wiem, jaką jestem osobą. Wiem tylko, czym się w życiu kieruję :-) ...To, o czym mogłem tutaj napisać, to tylko niewielka cząstka tego, co się wydarzyło. A sam pobyt w szpitalu nie był największą traumą mojego życia. Było nią to, co doprowadziło do tego, że się w nim znalazłem...A także moje dzieciństwo. Nie chcę jednak teraz o tym pisać. Szpital zmienił moje życie. Przedtem poświęcałem je osobom, które kochałem lub, którym współczułem. To poświęcenie było czasem tak wielkie, że graniczyło z destrukcją mojego własnego życia. Pobyt wśród ludzi dotkniętych chorobą uświadomił mi w sposób niezwykle mocny powszechność cierpienia. Pisałem o nim wprawdzie wcześniej w moich filozoficznych tekstach i nigdy nie było to dla mnie jakąś abstrakcją, jednak dopiero tam uświadomiłem sobie to, czy tez doświadczyłem tego w całej pełni.

      Usuń
  4. Pogłębia się niestety...I lepiej nigdy tam nie trafić, ale czasami jest to konieczne.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty