Nie całkiem muzyczne wspomnienie
Miałem Przyjaciela. Był młodszy ode mnie o sporo ponad pół wieku i tak jak ja był melomanem. Słuchałem wtedy przede wszystkim muzyki dawnej (jak określa się często muzykę powstałą przed 1750 r, czyli przed śmiercią Bacha), późniejszej, oczywiście Mozarta Schuberta, Chopina, czy Haydna, a także współczesnej, również wiele i nie bez głębszych przeżyć, podziwu i wzruszeń, ale jednak nie tak intensywnie. On natomiast był zadomowiony w XIX wieku. To był jego muzyczny świat - rzadziej słuchał Bacha i Handla, czy Monteverdiego. Zaproponował mi kiedyś, żebym wygłaszał dla niego wykład na temat egzystencjalizmu i współczesnej filozofii, a on zrewanżuje mi się opowieściami o swoich muzycznych fascynacjach klasycyzmem, muzyką romantyczną i poromantyczną, o której mówił z pasją, używając takich kwiecistych i pełnych patosu określeń jak "Wielki Johannes Brahms". Ja nigdy tak nie mówiłem o filozofach, nawet mi najbliższych. Umiał robić na słuchaczach wrażenie, ale też miał im coś istotnego do przekazania, ponieważ nie tylko znal, ale potrafił przeżywać muzykę. To sprawiało, że chętnie się z nim spotykałem w galerii, w której pracował, gdzie można było też posłuchać muzyki. Przy okazji podczas wernisaży poznawałem jakieś artystki, wdając się z nimi czasem w bliższą rozmowę.
Miał tylko jedną wadę - sporo pił. Zapraszał mnie często do kawiarni i przyprowadzał do stolika dziewczyny, którym mówił: "To jest mój przyjaciel, wybitny poeta i filozof Nezumi, jeden z największych". Najczęściej przyprowadzał tylko jedną dla mnie, żebym ją bliżej poznał. Później musiałem sam je odprowadzać do przystanku, ale już kompletnie pijane. Dostawałem od nich numery ich telefonu, ale miałem jakąś alergię na widok pijanych kobiet i nigdy nie nawiązałem z żadną bliższego kontaktu, choć były "niebrzydkie", a ja wtedy od pewnego czasu samotny. Zawsze byłem zaskoczony ich obecnością, a on mówił "Za chwilę tu przyjdzie. Niezła sztuka!" Prowadziliśmy ze sobą spory dotyczące muzyki, a one przysłuchiwały się temu racząc się obficie winem. Kiedy chwaliłem na przykład jakieś wykonanie "Requiem" Mozarta, Sławek (tak go tu nazwę) oznajmiał:
- To jest akurat najgorsze wykonanie. Gardiner to kataryniarz!
- Jego Requiem jest nieco barokowe, chociaż nie tak jak Hogwooda, ale niewiele na tym traci, a więcej zyskuje. Śmiertelna powaga w stylu Karajana nie zawsze jest najlepsza. Jest bliższa muzyce "po Mozarcie", której Mozart nie znał, pozbawiona lekkości, jak Requiem Verdiego. - odpowiadałem. Jasne, że na tym się nie kończyło i nastąpiła zdecydowana riposta, na którą kolei musiałem odpowiedzieć.
Potrafiliśmy długo spierać się o to, kto jest większym kompozytorem - Telemann, czy Czajkowski. Były to z pozoru tylko dość absurdalne spory, ponieważ w czasach Telemanna muzyka była rzemiosłem podporządkowanym pewnym regułom i na tym polegał jej kunszt. Czajkowski był natomiast wybitnym "melodykiem" i wyrażał w większym stopniu własne emocje i przeżycia...Sam człowiek nigdy nie zrobi na kobiecie takiego wrażenia. Najczęściej to mnie przyznawały laur zwycięzcy.
Wstydziłem się jednak z nim chodzić po Krakowskim Przedmieściu, bo jak tylko zobaczył jakąś ładną dziewczynę, wskazywał na nią i mówił jak na romantyka przystało:
- Zobacz, jaka świnia! Podejdźmy do niej i zaprośmy ją na kawę.
Był stosunkowo niskiego wzrostu i dlatego może uważał, że jestem przystojny i muszę jakoś przyciągać młode kobiety. Może też mój wygląd wydawał mu się jakoś dostojny, choć ubierałem się więcej niż licho, a zachowywałem raczej skromnie. Początkowo dziwiłem się, że człowiek o takiej wrażliwości zachowywał się czasem w podobny sposób. Uwielbiał Mozarta i Kierkegaard pewnie uznałby go za kogoś przypominającego Don Giovanniego, kogoś kto przeżywał życie na sposób estetyczny, czerpiąc z niego ulotną przyjemność i piękno przemijającej chwili. Tyle tylko, że był to Don Giovanni niezrealizowany, który musiał jakoś sobie rekompensować brak miłosnych podbojów i poczucie niższości, a jego zmysłowość musiała być nieco perwersyjna i bardziej namiętna. (Nie znaczy to, że ich w ogóle nie miał).
Brahms, jak wiadomo, kochał platonicznie Clarę Schumann. Bardzo też przeżył jej śmierć (umarła na krótko przed nim). Ale był też bywalcem wiedeńskiego domu publicznego z pięknymi Słowiankami i Cygankami, które na jego widok wychodziły z posesji i wołały "Witamy Pana Panie Brahms!".
Ogromnie lubię jego pieśń (cząstkę jego nieco większego utworu) ze słowami jakiegoś poety - "Ach kobiety, kobiety, to przez was stałem się mnichem". Myślę, że naprawdę stał się mnichem, ale widocznie mnich też ma swoje potrzeby. Potrzeba czułości jest bardzo silna i ma po części charakter atawistyczny. Czułość wyraża się także przez fizyczną bliskość. Pod tym względem nie różnimy się od innych zwierząt, więc trudno chyba byłoby jego pieśń uznać za przewrotną.
Mój przyjaciel często mówił, że interesuje go tylko prawdziwa, a nie "płatna" miłość, albo miłość z kobietani, które "kładą się od podłogi do podłogi". Ale widocznie tylko takie spotykał. Loveless love, o której śpiewała Billy Holiday, to coś bardzo smutnego.
Dzięki niemu poznałem kameralistykę i utwory fortepianowe późnego Brahmsa z ich cudowną, jesienną melancholią. Wtedy też, w późnym okresie życia, powstała jego czwarta tragiczna symfonia. Kiedy się jej słucha w nagraniu Carlosa Kleibera jest tak ekspresyjna, że niemal eksploduje. Przedtem raczej tak nie lubiłem Brahmsa, choć jakieś jego utwory, np. sonaty wiolonczelowe, wywierały na mnie spore wrażenie, w przeciwieństwie do Schuberta, którego uwielbiałem - zarzucałem mu to, co można zarzucić niemal całej XIX wiecznej symfonice - pewien przerost formy, nadmiar użytych środków w stosunku do końcowego efektu. Nawet jego koncerty fortepianowe brzmią symfonicznie. Ale kameralistyka Brahmsa stała mi się bardzo bliska. Z usposobienia jestem melancholikiem i trudno żebym z wdzięcznością nie myślał o pięknie, jakim Brahms nas obdarował.
Broń Boże nie naśmiewam się z kompozytora, ani tym bardziej z mego młodego przyjaciela. Raczej w tym, co tragiczne, skłonny jestem widzieć także pewien element groteski. Obaj byli nadwrażliwi i osamotnieni. Brahms lubił chyba włóczyć się po polach i bezdrożach i dlatego przedstawia się go często w towarzystwie jeża. Nie można jednak odbioru muzyki sprowadzać do anegdoty, chociaż samotność i cierpienie sprzyjają czasem twórczości.
Groteska nie zawsze jest stosowna, ale jak można bez ambiwalentnych odczuć czytać relację młodego Mahlera, który odwiedził Brahmsa. (Brodaty Brahms nie był według dzisiejszych pojęć stary. Miał 64 lata kiedy umarł na raka). Zastał go podobno siedzącego na jakimś stołku z pętem kiełbasy w ręku, a po jego twarzy płynęły łzy.
Moja znajomość ze Sławkiem urwała się nagle, ale Brahms pozostanie mi na zawsze bliski. Poznałem wtedy nieoczekiwanie kobietę, o której poznaniu od kilku lat po cichu marzyłem. Widywałem ją dość często bez nadziei, że kiedykolwiek to nastąpi. W dodatku sama o mało co nie zrobiła kariery muzycznej, była też muzykologiem. Miała jednak to nieszczęście, że poza delikatnością wdziękiem i ciepłem, miała też wyjątkową urodę, co powodowało nieustanne naprzykrzanie się ze strony żądnych wrażeń kreatur. Wśród nich był też mój przyjaciel. Nieświadomy tego, że ją znam, zaprosił ją na "degustację wina". A później jeszcze swe naleganie ponowił, nazywając ją w rozmowie ze mną "Słodkim stworzeniem". Był bardzo zaskoczony, że mu odmówiła. Odwiedziłem go potem jeszcze raz w pokoju, który wynajmował, ale wpadł w jakiś ciąg alkoholowy, a ja sam też nie zapamiętałem gdzie mieszka i już go więcej nie szukałem. Wiedziałem, że lubił wypić, ale mu to dotychczas nie szkodziło. Kiedy o nim myślę przypominam sobie słowa Baudelaire'a, że trzeba żyć w upojeniu, którego źródłem są jakieś idee, sztuka, albo wino. Zawsze tak o tym myślałem...
Sonata na klarnet i fortepian f-moll
op.120 nr.1 , 1894 r
Przepraszam, że nie przedstawiam wykonawców tej sonaty, ale po prostu nie wiem, kto gra. Na Youtube niewiele klasyki jest, więc sięgnąłem po nagranie, które łatwo mogłem znaleźć. Wiem, że to sytuacja skandaliczna, bo w muzyce klasycznej interpretacja jest najważniejsza i jej artyzm zasługuje na największy szacunek. Sam nigdy nie słucham, kiedy nie wiem, kto gra...Wykonanie nie jest szczególnie głębokie, ale myślę, że warto posłuchać przynajmniej pierwszej części. Chętnie udostepniłbym tu nagrania, które dobrze znam i lubię, jednak nie mogę tego zrobić. Mimo wszystko mam nadzieję, że szczególny nastrój i aura tego utworu jakoś dotrą do słuchającego...Brahms też z niewielkimi zmianami przeznaczył materiał tej sonaty na altówkę i fortepian. Bardzo też lubię brzmienie altówki nie tylko w tej sonacie
OdpowiedzUsuńNie wiem, co jest ważniejsze, chyba jednak znajomość życia bardziej niż znajomość muzyki. Ale do obu dochodzi się przez doświadczenie.
OdpowiedzUsuńPozwolisz, ze nie wypowiem sie nt. Twojego "przyjaciela" ani na temat Brahmsa.
OdpowiedzUsuńJednak zainteresował mnie temat znajomości życia jako wartości samej w sobie.
Prosiłbym abyś ustosunkował sie co przez to rozumiesz.
Moze niepotrzebnie Cię to gorszy...W kontekście, o którym mówię, chodzi o to, żeby znać się na ludziach, umieć rozpoznawać ich charaktery i wiedzieć do czego są zdolni, umieć przewidywać ich zachowania. Mówiąc szerzej i bardziej już filozoficznie - poznawać działanie Natury. Ale też poznawać samego siebie, być świadomym tego kim się jest. I zauważać radość i cierpienie życia oraz ich przyczyny.
UsuńTo są wszystko cenne spostrzeżenia o ktorych tutaj piszesz.
UsuńMoże nie tyle, że mnie taki czlowiek gorszy co po prostu takich unikam za wszelka cenę.
Dalej wskazujesz na poznawanie działania Natury w naszym życiu, nie mówiąc już o poznawaniu samego siebie czy kim jestesmy.
Tutaj juz nasze drogi sie rozchodzą ja bowiem doświadczałem tego kim naprawde jestem oraz jakie są konsekwencje, gdy już wiemy kim naprawde jestesmy.
Cierpienie w życiu czlowieka wynika z niezrozumienia kim sie jest.
Cierpiący czlowiek trzyma sie kurczowo traumy nazbieranej w ciągu swojego życia, co powoduje wytwarzanie różnych chorób czy bóli.
Gdy żyjemy oddając Naturze wszelkiego rodzaju emocje wtedy żyjemy jak Mistyk.
Taki czlowiek nie ma praktycznie zadnego cierpienia.
Filozofia ma swoją rolę w społeczeństwie aby nauczyc czlowieka wolności od cierpienia.
Tego jednak nie wykłada się jako Mądrości na Katedrze Filozofii.
Wręcz odwrotnie nobilituje się cierpienie jako pokorę, zapewne.
Jak widzisz mamy różniące sie spojrzenie jak na Natura dziala w zyciu czlowieka oraz jakie konsekwencje powoduje w zyciu czlowieka.
Mylisz się. Wykłada się. "Nie ma cierpienia" to jeden z komentarzy do buddyjskiej Sutry Serca, o którym mówiłem na moich zajęciach.
UsuńTo jest bardzo dobre, ze taką mądrość wykłada sie na Katedrze Filozofii.
UsuńJednak czy wykłada się to w kategorii ciekawostki filozoficznej, czy na zajęciach poświecą chociaz chwilę aby zrobić inicjację pozbycia się cierpienia raz oraz na zawsze.
Zdajesz sobie na pewno sprawę, ze teraz po inicjacji trzeba juz żyć swiadomie jako osoba zdająca sobie sprawe z wielkości tej transformacji.
Moje więc zapytanie jest, jak traktuje się tę wiedzę.
Czy rzeczywiscie jest w programie chociaż chwila na inicjację tej transformacji.
Ciekawostek nigdy się nie opowiada, a przynajmniej nie pamiętam, żebym to robił. To jest wiedza. A uniwersytet nie jest warsztatem terapeutycznym.
UsuńJak ktoś wykorzysta przekazywaną wiedzę dla siebie to jego sprawa. Ale nikt nie zmienia się w pięć minut.