Dość banalne muzyczne impresje
"KIEDY INSY, TO INSY,
KIEDY TEN SUM, TO TEN SUM,
KALWARYJA BUM BUM!"
(Piosenka ze wsi mojej Babci)
Moja perspektywa życiowa coraz bardziej się skraca (i kto wie, może jeszcze tylko jakieś pół roku będę mógł tu pobyć), a w dodatku do uciążliwego leczenia kolejnymi antybiotykami przeziębiłem się dość mocno. Skłania mnie to do dziecięcego łakomstwa, jak moją Mamę, która na kilka dni przed odejściem w przypływie rozpaczy ogryzła całą lukrowaną skórkę świątecznego makowca. Nigdy przedtem tego nie robiła. A ponieważ nie jadłem dzisiaj od rana, wieczorem skusiłem się na eklerkę w promocji z cappuccino za 15 zł. Przede wszystkim dlatego, że jest tu spokojnie i będę mógł parę słów napisać, zamiast trząść się z zimna.
Chcąc jednak dopełnić wrażenia moralnego upadku, wspomnę też o innym dzisiejszym mym konsumpcyjnym ekscesie. Wyznaję, że słuchałem w półśnie i napadach dławiącego kaszlu, barokowej opery Proserpine (nagranie z 2008 r). Jej autor, sławny francuski kompozytor Lully, napisał ją dla Ludwika XIV i otwiera ona drugi, bardziej dojrzały okres jego twórczości. Przeleżała u mnie na półce przez ponad 14 lat całkiem niezasłużenie, bo z jego oper może tylko Armide jest doskonalsza. Ja zaś uwielbiam takie klasyczne tematy. Niquet i jego Le Concert Spirituel to znani i uznani wykonawcy podobnego repertuaru, a soliści, choć nie ma wśród nich gwiazd, odgrywają swe role znakomicie.
Ze trzy tygodnie temu po powrocie od lekarza słuchałem i tylko trochę przespałem Psyche. Prozerpina, Pluton i Ceres, to jak wiadomo odpowiedniki greckiej Persefony, Hadesa i Demeter i pojawia się pokusa zajrzenia w mrok zaświatów, co już niejednokrotnie czyniłem przy różnych okazjach. W porównaniu z cudownie refleksyjnym, poetyckim, ale i pełnym ekspresji "Orfeuszem" (L' Orfeo) Monteverdiego, w niewielkim tylko stopniu wykorzystana w akcie IV utworu Lully' ego, w którym muzyka staje się cicha i senna.
Lully odegrał chyba największą rolę w rozwoju wokalnej muzyki francuskiej, religijnej (motety) i świeckiej, wnosząc do niej włoskiego ducha. Francois Couperin poświęcił mu swój sławny koncert instrumentalny L' Apotheose de Lully. Oczywiście, dla mnie Lully to jedynie mniej finezyjny, genialny i ulotny Purcell, który sporo od tego francuskiego kompozytora zapożyczył - jego wielkość nie podlega jednak żadnej dyskusji. Jest w tych utworach urok i blask wczesnego baroku, nieobecny już w harmonicznej i bardziej retorycznej twórczości innego wielkiego twórcy francuskiej opery - Rameau, który doprowadził ją do największego rozkwitu.
Przeciętnemu słuchaczowi muzyki popularnej słowo opera kojarzy się często niemal wyłącznie z pompatycznością, nudą i zwierzęcymi nieomal popisami wokalnymi, ale to nieco zdeformowany obraz późniejszej, głównie XIX wiecznej opery i oczywiście nie całej. Zwykle nie wdaję się w dyskusje dotyczące muzyki klasycznej, bo kończą się najczęściej uwagami w rodzaju "No i kurwa Pawarotti!", "Amadeusz Moczart", albo "Hendelson"...Umarłbym chyba ze śmiechu gdybym miał je traktować poważnie. Teza zasadnicza sprowadza się do przekonania, że tzw. klasyka nie daje żadnej przyjemności i można się nią jedynie "katować", aspirując do snobistycznego towarzystwa. Oczywiście ta socjologiczna obserwacja, mimo pozorów absurdalności, nie zawsze jest błędna. W końcu wielu ludzi tylko dlatego chodzi na konkursy chopinowskie, czy do opery, albo kolekcjonuje płyty, oczywiście winylowe. A już pewnego rodzaju zboczeniem, nie mającym wiele wspólnego z miłością do muzyki, jest kupowanie sprzętu audiofilskiego, żeby słuchać nie muzyki, ale perfekcyjnej jakości często bezwartościowych muzycznie nagrań.
Trzeba mieć trochę szczęścia, żeby obudzić w sobie zamiłowanie i pasję słuchania pięknej muzyki dla niej samej. Słucham takiej muzyki od wczesnej młodości i cały czas poznaję coś niezwykłego, a jak coś bardzo rozmija się z mym nastrojem, to po prostu tego n i e słucham. Przypominam sobie mą chłopięcą naiwność i nieśmiałość, kiedy zapytałem w księgarni muzycznej o "Sonatę księżycową Beethovena." Była to pierwsza moja płyta z muzyką uważaną za poważną. Z tą powagą bywa różnie, podobnie jak z interpretacją muzyki. Słynna pierwsza część "Sonaty księżycowej, to muzyka elegijna, nie mająca nic wspólnego z nadanym jej później tytułem.
Do pewnych rzeczy dorastałem zresztą długo i jeszcze jakieś dwadzieścia parę lat temu prawie nie znałem późnego Brahmsa, ani Sibeliusa, bez których nie mógłbym się teraz obyć. Chcąc coś z muzyki usłyszeć, trzeba jej poświęcić chwilę skupienia i znaleźć jakieś mistrzowskie, albo przynajmniej udane wykonanie. Lutosławski pytany kiedyś o kryzys współczesnej muzyki, odpowiedział, że zabija muzykę nadawanie jej w tle - w reklamach, w supermarketach, w samochodach, z głośnika po kawiarniach. Taka muzyka jest powiedział nawet "jak szarańcza." Głęboką muzykę można poczuć jedynie w skupieniu i ciszy, w chwili kontemplacji, a kontakt z nią jest równie intymny jak kontakt z naturą. Jest w tym określeniu Lutosławskiego może trochę przesady wynikającej z wybitnej nadwrażliwości. Tempo współczesnego życia jest ogromne i stale przyśpiesza, a muzyki słucha się często także przy pracy i to fizycznej lub manualnej. Jednak można chyba czasem ocalić jakąś chwilę skupienia i marzenia i poświęcić ją pięknej muzyce - a wtedy być może spłynie na nas muzyczne oświecenie, choć jak wszystko w życiu wymaga to również pewnej wiedzy, która staje się pożywką dla wyobraźni.
Słucham bardzo różnej muzyki: nie tylko "czarnej" - reggae ( tradycyjnego i progresywnego jazzu, muzyki improwizowanej, bluesa i funka), ale wielu innych odmian muzyki popularnej (od "Joy Division" i mrocznych ballad, do elektroniki), a przede wszystkim muzyki różnych kultur, klasycznej i "folkowej", "etnicznej" - indyjskiej, arabskiej, perskiej, etiopskiej, japońskiej, ormiańskiej, sefardyjskiej, latynoskiej, afrykańskiej, itd. To często cudowna muzyka i bardzo otwierające przeżycie, pod warunkiem, że otwartość nie jest rodzajem zsypu na śmieci. Nie można więc po prostu chłonąć wszystkiego. Podstawą jest zawsze jakiś wybór i rezygnacja, odrzucenie. Mam rzecz jasna swoje upodobania i obok muzyki nośnej rytmicznie, hipnotycznej, jestem podatny na melancholię muzyki i lubię brzmienia akustyczne, a w przypadku muzyki wokalnej, mają dla mnie znaczenie wyrażające coś istotnego i poetyckie teksty. Wypowiadając się w sposób równie banalny, mógłbym powiedzieć, że życie bez wartościowej muzyki byłoby dla mnie pozbawione esencji i niepełne, ale i w jakiś sposób monotonne, a nawet ponure, choć nie jestem muzykologiem, zawodowym muzykiem, ani nawet jej popularyzatorem.
Zdarza mi się też traktować muzykę jak narkotyk i wychodzić z domu unoszonym przez motyw jakiejś piosenki. To, jakby ktoś mógł powiedzieć, proste wejście w samsarę - muzyka staje się niejako paliwem pożądania lub tęsknoty. Czasem może być ono mroczne. Bohater pewnego japońskiego, albo koreańskiego filmu, w deszczowy wieczór nastawiał sobie ulubioną, smutną piosenkę, a później gdzieś na peryferiach miasta mordował w błocie młode kobiety. To była piękna piosenka, a człowiek ów był głęboko nieszczęśliwy i nie rozumiał nawet, dlaczego musi mordować. Ale niektóre rodzaje muzyki, jak wiadomo, wprost stymulują zapotrzebowanie na dragi i pobudzają agresję i przemoc. Tę właściwość pewnego rodzaju muzyki zauważył już Pitagoras, dla którego muzyka pobudzająca do agresji była dla duszy złem. Podobną funkcję spełniały w swoim czasie również pieśni marszowe, ale te miały pobudzać do zabijania wroga.
Nie jestem pięknoduchem. Zapadły mi głęboko w podświadomość mądre słowa Krishnamurtiego mówiące o tym, że nie można oddzielić się murem od świata. "Kto nie zauważy piękna tej brudnej wsi, pełnej pijanych, hałaśliwych ludzi, ten nie może się cieszyć cichym pięknem swego ogrodu." Tak jakoś to wyraził - cytuję, jak to się mówi, z pamięci. Wszystko to jest życie w swych przejawach. A z upływem życia zaczyna się dostrzegać całość, jedność, w tym chaosie przypominającym przelot szarańczy, poczynając od pojedynczego dźwięku spadającej kropli deszczu do kaskady wodospadu. Źródłem muzyki jest Natura i tęsknota za pięknem, a wszelki nadmiar, mechaniczność, płytkość, niekontrolowana agresja, jest czymś bolesnym. Muzyka ekstatyczna, czy transowa, "dionizyjska"i muzyka niosąca ze sobą spokój, "pitagorejska" albo "apollińska", przenikają się wzajemnie, tworząc harmonię. Kto tego nie rozumie jest, jak mówi nasz klasyk, w "mylnym błędzie" :-D W afrykańskiej wiosce jakiś człowiek tańczy taniec lwa i nagle staje się lwem. "Jestem silny jak lew. Jestem lwem!" - woła, ale następnego dnia umiera jak człowiek, bezradny i nagi, bo zmogła go jakaś choroba.
W trudnych chwilach życia nic nie przynosi takiego ukojenia jak piękna muzyka. A nawet, wyrażając to, co niewyrażalne w inny sposób, pozwala ona zrozumieć życie bardziej czasem niż poezja, czy filozofia. Zdolność budzenia najgłębszych przeżyć to wielka moc muzyki, którą należy przyjmować z pokorą. Są takie cudowne chwile w muzyce Bacha, Mozarta, Schuberta, które potrafią ukoić wszelki ból, ale to ukojenie bierze się z wewnętrznej prawdy, jaką ta muzyka wyraża. Wszystkie inne jej aspekty, włącznie z terapeutycznym, wspólnotowym i stymulującym energię, nie mogą się z tą mocą równać. O jakości muzyki poza geniuszem i pracą, decyduje czystość intencji, chęć tworzenia czegoś z głębszej wewnętrznej motywacji, a nie jedynie dla poklasku. Nieprzypadkowo najpiękniejsza muzyka przeznaczona była czasem na tylko jeden instrument i wykonywana miała być jedynie prywatnie po to, aby pogłębić muzyczną interpretację grającego. Cudown przykładem takich utworów są suity wiolonczelowe Bacha.
Tym, co często odstrasza od słuchania muzyki, której wcześniej nie znaliśmy, jest jej nieoswojone brzmienie, które odbieramy jako niezgodne z naszym poczuciem harmonii, jak rodzaj przykrego dysonansu. Oczywiście, jeśli ktoś ma alergię na jakiś rodzaj muzyki, to się go do jej słuchania nie przymusi. Zapominamy jednak często, że orient też miał swą "klasykę" i brzęczący sitar, sarod, koto, gugin, czy oud, potrafią sięgać tych samych głębi, co lutnia lub klawesyn, zastąpione współcześnie ciężkim brzmieniem mamuciego fortepianu. Czy to jednak nie cudowne, że najlepsi pianiści, jak choćby Sokołow, potrafią stąpać tak leciutko i wyrażać poprzez muzykę tak wiele? Trudniej już nam zauważyć, że potrafił to też Ali Akbar Khan, wydobywając srebrzyste dźwięki z sarodu. Ali Akbar Khan przeszedł pod opieką swego nauczyciela i Mistrza szesnastogodzinny trening każdego dnia odkąd skończył cztery lata. Jego życie nawet w sensie całkiem dosłownym było muzyką. W 1955 r założył w Kalifornii pierwszą szkołę muzyki indyjskiej, w której uczono klasycznych rag i tańca. Ravi Shankar nie wytrzymał tego treningu i jako młody człowiek chciał uciec, ale Ali Akbar Khan zatrzymał go na peronie i odwołując się do perswazji przekonał, że nie ucieknie od swego przeznaczenia. Muzyka nie była dla niego zniewoleniem. Zwracał uwagę na uniwersalność muzyki, która nie zna granic narodu, rasy, ani religii. Ten mądry człowiek powiedział też kiedyś, że aby dobrze zagrać ragę trzeba poznawać ją przez całe życie, jak kobietę, którą się kocha, być z nią razem, starzeć się wraz z nią i zauważać stale, jak się zmienia. Nic tak nie zabija muzyki jak zbyt szybkie jej wykonywanie i rutyna. Współcześnie wykonywanie muzyki wymaga często jedynie wytrenowania i odpowiedniego poinformowania o treści tego, co się wykonuje, jest to czasem trening na bardzo wysokim technicznym poziomie, ale pozbawiony przeżyć i ducha.
Jak napisał kiedyś ksiądz Twardowski, najpiękniejsza muzyka to milczenie. Jest to tylko częściowa prawda w świecie jazgotu i muzyki wmuszanej w nas wbrew naszej chęci przy okazji reklam w przerwie jakiegoś filmu, który chcielibyśmy obejrzeć w całości, Trzeba posłuchać czasem śpiewu ptaków, a nie tylko przelotu skrzydeł. Sensem muzyki, podobnie jak sensem życia, jest miłość.
Po 21. 30 w spokojnej dotąd kawiarni z sympatyczną obsługą, sączącej w tle znośną muzykę, zrobiło się nagle hałaśliwie. Najpierw pojawił się wypowiedziany od niechcenia tekst, że tu się ciężko pracuje, a potem włączano coś bardzo głośno i po chwili wyłączano, chcąc najwyraźniej obudzić i wypłoszyć klienta, który za bardzo się zadomowił. Nie czekałem już aż zostanę wychlorowany i wyszczotkowany i opuściłem mą oazę spokoju i przystań ze szczerze udawaną godnością, żegnany serdecznymi słowami "Zapraszamy, zapraszamy, do zobaczenia!"




Lully, od którego zacząłem swój tekst, nie należy do najbardziej podziwianych przeze mnie kompozytorów w dziejach muzyki, ale jego muzyczna apoteoza dokonana w sławnym utworze Francoisa Couperina wcale mnie nie dziwi. W jego operach jest też wiele cennej muzyki instrumentalnej z gatunku, jaki w baroku najbardziej lubię.🥀
OdpowiedzUsuńMoja Mama bardzo dzielnie walczyła o swe życie, dopóki mogła i wykazywała się empatią wobec najbliższych. Tę chwilę słabości opisuję jedynie dla pewnej charakterystyki stanu psychicznego w sytuacji opresji. Kiedy ostatni raz ją widziałem, mimo już niepokojących objawów, spytała mnie z troską jak się czuję?
OdpowiedzUsuńNazwałem mój tekst impresjami, ponieważ nie był w zamierzeniu niczym więcej - nawet jakimś krótkim esejem poświęconym muzyce. Ten byłby o wiele bardziej uporządkowany. Paradoksalnie, kultura istnieje też dzięki próżniactwu i wolnemu czasowi. Ale człowiek ma niejakie prawo do odpoczynku i wytchnienia. Nieustanna walka o przetrwanie niszczy niemal absolutnie wszystko, choć nie musi niszczyć ludzkich uczuć.
OdpowiedzUsuńNezumi,
OdpowiedzUsuńja w komentarzu napisze, ze wyrosłem z muzyki proponowanej przez kompozytorów muzyki oraz tej muzyki wykonawców.
Muzyka jest ekspresją energii tak kompozytora jak i wykonawcy tej muzyki.
Moja energia jest wyjatkowa.
Tak jak odciski moich palców tak i moja energia jest niepowtarzalna.
Wsłuchując się w wykonanie muzyczne odbieram energię tych ludzi, którzy stworzyli to muzyczne przedstawienie.
Gram wiec moja własną muzykę.
Muzykę, którą wykonuję grając na uzdrawiających misach z kryształu materiałów szlachetnych.
Gram w sposób, który rezonuje z mają własną osobowością.
Przy okazji uzdrawiam moje fizyczne ciało.
Korzyści są wiec nieporównywalne do słuchania muzyki nagranej w czasie, gdy mnie jeszcze nie było czy przez ludzi, których wibracje często mnie irytują.
Ja w ten sposób jestem świadomym odbiorca muzyki.
Gram wprowadzając moje ciało w wibracje, które cieszą moją dusze i moje ciało.
Jak mogłeś wyrosnąć z tego, czego nawet nie poznałeś? Znałeś Pink Floyd a nie Bacha. 🙂
OdpowiedzUsuńOczywiście muzykoterapia ma sporo sensu a najlepszym sposobem kontaktu z muzyką jest jej granie, a przede wszystkim komponowanie. Ja niestety mam pod tym pierwszym względem możliwości dość skromne i to jak sam potrafię grać mi nie wystarcza. Ktoś napisał kiedyś, że moim powołaniem życiowym było komponowanie, ale w mojej rodzinie nie było żadnej tradycji muzycznej, a do grania nie miałem ani sprawności manualnych, ani wytrwałości. Nikt mnie też nie posyłał na lekcje muzyki. Jak chcę posłuchać flamenco to nie brzdąkam na gitarze...
To prawdziwie korzenna muzyka, jak napisałeś- pierwotna, ale nie prymitywna i na szczęście ocalało sporo nagrań. Ja najczęściej słucham późniejszego trochę bluesa - Jona Lee Hookera, Hovlina Wolfa, Muddy Watersa, ale od ich początków (jeszcze w latach czterdziestych)🥀
OdpowiedzUsuńPodobno w niebiosach będzie nam towarzyszyła tak zniewalająca muzyka o znamionach poważnej klasyki, przy której Bach, Brahms czy Bethoven, to uczniowie. Niektórzy słyszeli...
OdpowiedzUsuńMelomani będą tam przeszczęśliwi, nie wiem jak będzie z innymi, ale pewnie też ich olśni - istota substancjalna słyszy inaczej...
OdpowiedzUsuńPrzepiękny obraz, w każdym szczególe 🌹
OdpowiedzUsuńPrzez twe oczy zielone zielone oszalałem 💚🙃💚
OdpowiedzUsuńPrzez me oczy zielone zielone oszalałeś💚🌞💚
OdpowiedzUsuń