Odjazd
Wpatrywał się w powóz, który powoli i sennie
ruszył z miejsca, jakby zastanawiał się, czy ma
jechać dalej. Myśl, że nigdy więcej już jej nie zobaczy
nie dawała mu spokoju. Ale miał też jakąś nadzieję.
Tliła się wprawdzie zaledwie, snując za sobą ledwo
dostrzegalny dym, jednak wydawała mu się całkiem
realna. Uchwycił się tej złudnej myśli. Jeszcze nie
tak dawno myślał, że jego życie zaczęło się od nowa
i że teraz będzie już tylko pasmem nieprzerwanego
szczęścia, jakiego nigdy przedtem nie przeżył.
Słyszał turkot kół, który dudnił mu w uszach
i patrzył bezradnie jak jego niedawne szczęście
oddala się od niego ze wzgardą. Dopiero, kiedy powóz
znikł, ogarnęła go rozpacz. "A więc nigdy już jej nie
zobaczę. Dlaczego nie stał się cud?"
Chociaż był marzycielem, takie myśli drażniły go.
Nie było w nich niczego wyjątkowego, heroicznego
i mogły równie dobrze wypełniać głowy wielu innych
ludzi znajdujących się w podobnej sytuacji. (Nie
ma przecież miłości bez cierpienia). A jednak
potrafiły nim zawładnąć od chwili, kiedy na pytanie,
czy do niego wróci, odpowiedziała: "Nie można
dwa razy wejść do tej samej rzeki." Usiłował
wytłumaczyć jej, że sens tej myśli jest u
Heraklita zupełnie inny, ale zranionej kobiecej
dumy nikt nie przekona i pozostały mu tylko łzy
heraklitowe, choć nie wiedział nawet, czym mógł
ją zranić i jak do tego, co się stało nie dopuścić.
Odjazd ma w sobie zawsze coś z nieprzeniknionej
tajemnicy, choć zwykle zauważa ją tylko ten, kto
pozostał i nie jest zaabsorbowany podróżą i
wybieganiem ku innej, kuszącej rzeczywistości.
Szczególną melancholię ma oddalanie się kogoś
wieczorem, kiedy znika nagle w księżycowej
poświacie albo we mgle, czasem już na zawsze,
a ta wieczysta rozłąka może oznaczać wszystko.
Zaczął padać śnieg. Początkowo powoli, a później
coraz szybciej, aż przesłonił niemal wszystko.
Nie wyobrażał sobie powrotu do pustego domu i udał
się w przeciwnym kierunku, do lasu. Szedł dość długo
wśród kościstych, nagich drzew i studiował ich anatomię,
aż opadł z sił i oparł się o jakiś pień, czy krzak. Przed
oczami miał mgłę...
Nagle uświadomił sobie, że to nie był pień, ale
zlodowaciały szkielet. Szkielet zatrzeszczał pod naporem
jego pleców i zazgrzytał zębami, a może nawet zachichotał.
Przyjrzał mu się uważnie i czekał aż się do niego odezwie,
ale ten uporczywie milczał.
Obok niego leżała na ziemi niewielka damska torebka,
której wygląd znał. Była pokryta śniegiem. Znalazł w niej
różne drobiazgi i zdjęcie dziewczyny, którą przed chwilą
pożegnał. Ogarnęło go jakieś dziwne przeczucie.
Nie oglądając się za siebie ruszył w drogę powrotną
aż doszedł do miejsca, w którym widział odjeżdżający
powóz.
Zatrzymał się tam i próbował sobie wszystko
przypomnieć. Jej twarz, zanim się odwróciła i to,
że ujęła go na chwilę za rękę i próbowała pocieszyć
spojrzeniem, ale powiedziała tylko: "Tak będzie
lepiej dla ciebie i dla mnie." Odpowiedział, że dla
niego na pewno nie będzie lepiej i wątpi raczej,
aby mogło to być lepsze dla niej, a nawet z
pewnością nie będzie.
Wydawała mu się jakaś inna niż kiedyś i
nie potrafił sobie wytłumaczyć tego wrażenia.
Im dłużej skupiał się na tym, tym bardziej go to
niepokoiło. Kiedy właściwie zauważył, że jest
kimś innym niż przedtem? Po jakimś czasie
przypomniał sobie, że może nawet już ze trzy lata
temu. Jednak uderzyło go to dopiero teraz.
Którejś sierpniowej nocy, niedługo potem
jak do niego przyjechała, pokłóciła się z nim
i pobiegła do lasu. Wróciła dopiero nad ranem,
ale jakaś zmieniona. Wydawało mu się, że to nagły
psychiczny wstrząs wywołał w niej burzę uczuć, po
której już nie mogła wyglądać tak samo i że to niedługo
przeminie. Ale zmiana ta okazała się trwała, choć
niezmiernie trudno byłoby mu powiedzieć, na czym
polegała. Czuł, że nie może jej o to zapytać.
Postanowił wrócić w to miejsce w lesie, gdzie
oparł się o szkielet, ale w żaden sposób nie potrafił
go odnaleźć w zamieci, jakby jakieś licho, które
podobno nie sypia, poplątało mu ścieżki. Nagle
poczuł, że osoba, z którą się pożegnał, była zupełnie
inną osobą niż ta, którą wcześniej znał. Miała
nie tylko zimne serce, ale też lodowate dłonie.
Próbował ją pocałować w policzek, ale odsunęła
ze zniecierpliwieniem głowę.
Im dłużej błąkał się po lesie, tym bardziej
utwierdzał się w przekonaniu, że nie mogła to
być zwykła psychiczna przemiana, jakiej podlega
często serce kobiet. W każdym jej ruchu
odgadywał lęk, a jej starannie zaplanowany
wyjazd był ucieczką, jakby bała się światła.
To nie mogła być żywa istota, lecz jakiś upiór,
ponieważ fizyczność przeraża jedynie tego,
dla kogo stała się już czymś obcym. Ktoś musiał
wtedy, trzy lata temu, zamordować jego ukochaną
nim do niego wróciła, a może nawet zjawił się ktoś
zupełnie inny i udawał, że nią jest.
Nie miał jednak na jej śmierć żadnego dowodu
poza zdjęciem, które wyjął z torebki. Zaciskał je
w dłoni i po pewnym czasie zmieniło swój
wygląd tak, że nie mógł już na nim niczego rozpoznać.
Jednak pojawiła się daleko większa trudność.
Jak to w ogóle możliwe, aby jej ciało tkwiło w tym
miejscu od trzech lat, nienaruszone przez psy, koty
i inne zwierzęta i niezauważone przez ludzi, a szkielet
znajdował się w tak nieskazitelnym stanie. Argument
z istnienia ludzi był jednak o wiele słabszy niż pozostałe,
bowiem odkąd w lesie zdarzały się morderstwa, prawie
nikt do niego nie chodził, poza może przyjezdnymi, którzy
jeszcze się o tym nie dowiedzieli. Po drugiej stronie
drogi, niedaleko cmentarza, znajdował się bowiem inny
las, który uchodził za całkiem bezpieczny.
Najbardziej dręczyła go myśl, że przez te trzy lata
mógł być w relacji intymnej z osobą w gruncie rzeczy
obcą, a może nawet nie będącą ludzką istotą. Ich miłość
była początkowo także namiętna. Potrafili trwać w
pocałunkach przez wiele godzin, jakby czas nie istniał.
Jej wygląd nie zmienił się wcale, podobnie jak sposób
mówienia, wyraz twarzy i gesty, choć na jej twarzy nie
pojawił się już nigdy uśmiech, którego piękno go
uskrzydliło. Wszystkie wzruszenia wydawały mu się
jakoś mylne, choć łudził się, że wciąż go kocha,
a jej pocałunki, choć o wiele rzadsze, były pełne
minionej słodyczy. Musiałby o to zapytać doktora
przy następnej wizycie.
Całą noc spędził chodząc po lesie i próbując
to wszystko jakoś rozjaśnić, ale nagle
przypomniał sobie, że rano musi iść do pracy
i nie może się spóźnić. Musiał do niej wstawać
wcześniej niż był w stanie na dobre się obudzić.
Nie spał bowiem nocami.
Była to trochę dziwna praca. Polegała jedynie
na byciu obecnym w pokoju. Nie miał poza tym
żadnych obowiązków, ani zajęć. Miał tylko czekać,
aż zjawi się petent. Ten jednak nie pojawił się od
dziesięciu lat.
Wypełnić cały ten czas parzeniem sobie kawy
lub herbaty i jedzeniem kanapek, które mu
przygotowywała zanim wyszedł z domu, czy nawet
wyglądaniem przez okno, było nie sposób. Ludzie
widziani przez okno wyglądają zwykle jak automaty,
co może nawet budzić pewien lęk. Nie wiadomo
nawet, czy naprawdę istnieją.
Ciążyła mu też myśl, że ona siedzi w domu sama
i czeka aż wróci. Ale to tylko wtedy, kiedy na
pewien czas u niego się zjawiała. Mieszkała bowiem
na stałe w innym mieście, a kiedy tam wracała,
myślał o tym, że jej nie ma i że zastanie pusty pokój.
Wychodził z domu na całe dnie i do późnego wieczoru
przepadał w złowrogim lesie.
Kiedy bywał w urzędzie sam, obywał
się bez kanapek, co powiększało tylko jego udrękę.
Każdy, kto kiedykolwiek musiał pozostawać
bezczynnym, np. w szpitalu, wie jak jedzenie
potrafi pochłaniać uwagę i zabijać czas. Być
może dlatego tak tam na nim oszczędzają.
Na szczęście było to tylko pięć godzin we wszystkie
dni tygodnia, za wyjątkiem niedzieli. Osobliwe było
też to, że nigdy jeszcze nie widział swego szefa, którego
jego współpracownik, zanim odszedł z pracy, nazywał
w sposób ironiczny Jehową. Nie potrafił sobie
wyobrazić jak Jehowa wygląda. Próbował czasem
naszkicować na jakiejś kartce jego wygląd, ale
prawdę mówiąc przechodziło to ludzkie pojęcie.
Co więcej czynności takie były regulaminowo
zabronione. W pracy nie wolno zajmować się czymś
innym niż praca. To rozprasza uwagę i mógłby nawet
przeoczyć pojawienie się petenta. Z tego samego
powodu nie wolno mu było też tam spać, ani czytać.
Czasem wydawało mu się nawet, że jego szef w ogóle
nie istnieje. Jednak co miesiąc na jego bankowym
koncie pojawiała się pensja. Im dłużej pracował,
tym była niższa.
Szef pozostawił przed swym zniknięciem,
(za czasów, kiedy tam jeszcze nie był zatrudniony),
obszerną instrukcję, jak należy obsłużyć petenta,
jeśli kiedykolwiek się pojawi. Jego pojawienie się nie
miało być nieuniknione i równie dobrze mógłby
się nigdy nie zjawić, jednak obowiązkiem pracownika
jest być w gotowości do podjęcia stosownych działań.
Kolega z pracy mówił mu, że wiele lat temu widział
jakiegoś petenta, ale ten na jego widok z przerażeniem
oddalił się. Niestety ów kolega przechodził podczas
burzy obok jakiegoś drzewa i poraził go śmiertelnie
piorun, chociaż niebo było jeszcze wtedy jasne.
Mimo nieobecności szefa, nawet po odejściu towarzysza
swej niedoli, czuł, że jest stale kontrolowany. Biuro
mieściło się na parterze i przez okno od czasu do czasu
ktoś do niego zaglądał, szczególnie w ostatnich minutach
pracy, kiedy istniała możliwość, że urzędnik
przedwcześnie samowolnie opuści stanowisko pracy.
Tak więc jedynym jego realnym obowiązkiem było
otwieranie i zamykanie drzwi, kiedy przychodził i
wychodził. Do tej pory nie miał z tym problemu.
W instrukcji napisano, że do petenta
powinien odnosić się z szacunkiem, ale też z niejaką
surowością, zachowując konieczny dystans. Kontakt
winien być bezosobowy i poświęcony wyłącznie
załatwieniu sprawy, z jaką przyjdzie. Na tym polega
powaga urzędu. Jest ona szczególnie ważna bowiem
petent prawdopodobnie usiłował wcześniej załatwić
swą sprawę w innych, niższych instancjach, co
zajęło mu sporo czasu, może nawet wiele lat, albo
i całe życie i przyjdzie z nadzieją, że dopiero teraz
zostanie właściwie zrozumiany. Nie powinien mieć
jednak co do tego żadnych złudzeń. Powinien wyjść
z urzędu z przeświadczeniem, że słusznie spotkał
się z odmową i że jest to dla niego czymś dobrym,
a może nawet zbawiennym i że zyskuje w ten sposób
nowe życie, które w przeciwnym razie by stracił.
Powiązano z tym zakaz trzymania w biurze
jakichkolwiek zwierząt domowych. Jednak
mimo istnienia owego zakazu, udało mu się czasem
przemycić kota, choć wiązało się z tym ogromne ryzyko
utraty posady. Szef wyraźnie napisał: "Może ci
się wydawać, że mnie nie widzisz, ale jestem wszędzie!"
Dotarł jakoś do domu i rzucił się w ubraniu na łóżko
przykrywając się kołdrą. Nie spał jednak. Musiał
czuwać, żeby się nie spóźnić. Mimo to, na krótkie
chwile tracił przytomność. O świcie zdjął płaszcz
i nałożył na siebie marynarkę. Biuro znajdowało się
bowiem jakieś pięćdziesiąt metrów od jego miejsca
zamieszkania. Trzęsąc się z zimna próbował otworzyć
drzwi, co udawało mu się tysiące razy. Tym razem
jednak okazało się niemożliwe. Z przerażeniem
zauważył, że jest już spóźniony. Zresztą zauważył
to nie tylko on, a każdy, kto przechodził obok.
W tej sytuacji, żeby się tam dostać, musiał wytłuc
szybę. Nie miał jednak ani ze sobą, ani w domu
młotka ani żadnego innego narzędzia, którym można
by to zrobić, nawet zwykłego kamienia. Tymczasem
spóźnienie powiększało się dochodząc do
monstrualnych rozmiarów. W tej sytuacji, aby
uniknąć katastrofy, musiał poprosić kogoś z
przechodniów o wybicie szyby i zapłacić mu za to.
Wszystko znakomicie się udało, ale widział
wyraźnie, że przechodzień odchodząc spojrzał
na zegarek.
Panika na chwilę minęła, ale w pomieszczeniu
biurowym zrobiło się zimno. Po raz pierwszy
przyszło mu do głowy, czy robiąc sobie kawę,
nie narusza regulaminu. Postanowił więc napić
się herbaty, która jest produktem mniej
luksusowym niż kawa - oczywiście tylko
najtańsza herbata - i jej spożycie nie powinno
wywołać większego oburzenia, pod warunkiem,
że nie doda do niej mleka, albo plasterka cytryny.
Miał teraz sporo czasu na rozważanie
swego problemu, ale w pewnej chwili zdał
sobie sprawę z tego, że Jehowa może słyszeć
jego myśli, a być może ukrywa się
za całą tą sprawą. Mimo to nie udało
mu się nad nimi zapanować. A co więcej,
przyszła mu do głowy pewna nieoczekiwana i
kłopotliwa myśl, a raczej przypomniał sobie coś.
Kiedy jego ukochana pobiegła do lasu,
poszedł za nią...
Po pięciu godzinach wyszedł z pracy
i na chwilę wrócił do mieszkania. Powinien
przecież zabezpieczyć okno, przez
które wyszedł. Jednak jakaś przemożna
siła kazała mu wyjść na drogę i czekać
na pojawienie się powozu w miejscu, z
którego odjechał. Chciał ją tylko jeszcze
raz zobaczyć. Stał tam do późnego wieczora,
przeziębił się i po kilku dniach umarł...
Jako autor staram się o szczęśliwe zakończenie. Czasem bowiem lepiej jest nie żyć, niż żyć...
OdpowiedzUsuńnapisales w bardzo ciekawy sposob, tak obrazowo, ze jestem tam z Toba, czytam z ogromnym zaciekawieniem.
OdpowiedzUsuńJednak przeslanie tego opowiadania absolutnie nie rezonuje z moim postrzeganiem swiata.
Trzeba sie nauczyc pozwalac ludziom odejsc.
Podziekowac za okres gdy z nami byli - pozwolic im odlecieć.
Nic nowego nie mozemy osiagnać jesli uporczywie trzymamy sie tego co utracilismy.
Nawet Bog powiada, chce zrobic cos nowego w Twoim zyciu jednak trzeba na to nowe zrobić miejsce w naszej duszy.
Zapewne w tym teraz wcieleniu przerabiasz umiejetnosc pozwalania ludziom na odejscie z Twojego swiata abys mogl pojsc do przodu.
Ty jednak uporczywie trzymasz sie tego co odeszlo.
Ta dziewczyna wykonala swoja role w Twoim zyciu.
Teraz piłka jest po Twojej stronie boiska.
Czas na nowe.
Danek,
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego miałbym się tego uczyć. Ja zawsze pozwalam...
Ale miłość istnieje na tym świecie.
Nigdy nie byłem radykalnym sceptykiem.
OdpowiedzUsuńAni też romantykiem w pełnym tego słowa znaczeniu...Ale pewne rzeczy zastanawiają mnie, a inne nawet dziwią, kiedy uważniej im się przyglądam🥀